piątek, 18 maja 2018

Na własnych nogach


Kilka miesięcy trwały rozmowy i przygotowania.
Pomysł był, pragnienie, żeby stworzyć coś takiego było, tylko ja sama potrzebowałam trochę więcej czasu.

NA WŁASNYCH NOGACH

To blok warsztatów dla kobiet.
O kobiecości, mądrości, pięknie, pasjach, bogactwie i wyjątkowości każdej z nas.
O odwadze do pokazywania światu tego, kim naprawdę jesteśmy. Jakie jesteśmy.
O wartości spotkania w kobiecej przestrzeni i dzielenia się osobistymi historiami, doświadczeniami.
O żegnaniu starych, osłabiających i ograniczających naszą pełnię przekonań na swój temat.
O stawaniu na silnych, własnych nogach, pomimo trudnych doświadczeń, czasami dzięki nim...
O dojrzewaniu do zmian. I odważnym puszczaniu tego, co przemija i odchodzi...

Jak gruszka.
Gruszka nie zastanawia się czy ma spaść, kiedy jest dojrzała i pełna soku. Po prostu puszcza bezpieczną gałąź i spada. Czasami się obije, czasami spadnie na miękką trawę, ale nie zastanawia się, czy warto.
Spada. 
Kiedy stawiamy opór zmianom, które muszą się zadziać dla naszego rozwoju i dobra, kiedy oporujemy przed cyklem życia, cierpimy.

Angelika Alithi napisała, że kobieta bez innych kobiet jest całkowicie zgubiona. A kiedy uciekamy od innych kobiet, to tak, jakbyśmy tłukły lustra.
Bo w historiach innych kobiet możemy się przeglądać jak w lustrach. I widzieć siebie. Doskonałe i niedoskonałe. Silne i słabe, odważne i wystraszone.

Przygotowałam te warsztaty. Prowadzę te warsztaty. I z serca zapraszam Was na nie.
Moje autorskie Warsztaty.
 Zapraszam Was też na Facebooka i do polubienia tam mojej strony o takiej właśnie nazwie.Na własnych nogach To będzie duże wsparcie dla mnie.

                                                           Asia





piątek, 11 maja 2018

W maju


Są takie dni w naszym życiu, które zapisują się w naszej pamięci na zawsze. Mam na myśli nie tylko te, które pamiętamy z oczywistych względów, czyli dzień ślubu, daty narodzin naszych dzieci, urodziny czy inne ważne wydarzenia.

Są takie dni i daty, które zapamiętujemy, bo coś w naszym życiu zmieniły. Bo przyniosły doświadczenia dla nas ważne i zmieniające bieg naszego życia.

10 maja. Sześć lat temu.

Odkryłam zdradę. I wszystko się zmieniło. Gruchnęło, roztrzaskało się, pękło. Serce pękło.
Wtedy, 10 maja weszłam na nową ścieżkę. Krzaczastą, wyboistą, zarośniętą chaszczami, mroczną. Poraniona szłam do przodu, bo wiedziałam, że na jej końcu jest łąka, która będzie początkiem nowej drogi...

10 maja. Wczoraj

Złożyłam pozew rozwodowy. Jeszcze nie wiem, czy to już łąka, czy jeszcze wciąż ta ścieżka krzaczasta. Ale widzę światło. Dużo światła. Jest jasno, przejrzyście, pachnąco i kwieciście. Podoba mi się tu.

Piszę o tym wszystkim do Was, ale też do siebie samej. Jak się tak wygadam, wypiszę od razu mi lepiej. Taka autoterapia, korzystam z tego, bo dlaczego by nie?

Pisanie zawsze było moją terapią. Potrzebą, lekarstwem. Tak jest i teraz.
 Postanowiłam napisać książkę. Nie wiem, może do szuflady, może do zaprezentowania na blogu, może wyślę to kiedyś do jakiegoś wydawnictwa. Zobaczy się. Dzisiaj przedstawiam Wam jej początek. Dajcie mi proszę znać, jak się to czyta. Jesteście moimi najważniejszymi odbiorcami.

                                                                   BEZ TYTUŁU


Zdrada boli.
Jak diabli. Jak cholera.
 Jak rana zadana znienacka, prosto w serce, albo plecy. 
Nożem z ząbkami po obu stronach. Boli i krwawi. Czasami tak bardzo, że wolałabyś umrzeć, niż przez najbliższą choćby godzinę znosić ten ból. Cierpieć męki, o których myślisz, że nigdy się nie skończą. Wydaje Ci się, że ta rana będzie jątrzyć , a to jątrzenie już nigdy, po prostu nigdy nie ustanie i nie pozwoli znowu cieszyć się życiem.
Więc po co żyć? I co to za życie w ogóle? Do dupy takie. Z tą raną głęboką, bez dna właściwie.

Nie ma chyba trudniejszego doświadczenia w relacji, w związku, w małżeństwie, niż zdrada. Kiedy kochamy, dajemy część siebie, swojego życia, uczucia, obdarzamy zaufaniem, otwieramy swoje serce, a dostajemy upokorzenie, odrzucenie, oszustwa, zdeptanie. 

Tak piszą mądrzy tego świata. Tak opowiadają zdradzone i zdradzeni. Tak czuję również ja.

W moim ponad szesnastoletnim małżeństwie nie przeżyłam niczego bardziej  bolesnego niż zdrada. Pierwsza zdrada. Bo kiedy mój mąż zdradził mnie po raz drugi, byłam już w zupełnie innym miejscu. Bolało. Oczywiście, że tak. Ale nawet na moment nie zahaczyłam wtedy o wyspę o nazwie po co żyć, co to za życie i wolę umrzeć.
Za pierwszym razem długo nie mogłam  tej wyspy opuścić. Dawała mi wtedy jakiś rodzaj schronienia. Przed koniecznością konfrontacji ze światem, w którym żyli szczęśliwi ludzie. Ze światem, w którym dla mnie, jak sądziłam, nie ma już miejsca.
Cierpiałam.
Wyłam w samochodzie, bo tylko tam nikt mnie nie słyszał, tak przeraźliwie, że sama się tych odgłosów bałam. Jak zarzynane zwierzę. Krzyczałam, darłam się z rozpaczy i bólu. Z niedowierzania i upokorzenia. Z tęsknoty za czasem sprzed zdrady, który wydawał mi się bezbrzeżnie szczęśliwy. Choć nie był…
Wciąż tkwiłam na tej wyspie. Nie wskoczyłam do wody, żeby zakończyć te cierpienia ze względu na dzieci. Jak pewnie tysiące, albo nawet miliony kobiet przede mną. I zapewne wiele, bardzo wiele po mnie. Trzeba było żyć. Jakoś przeżyć każdy kolejny dzień, najlepiej bez wina czy papierosa trzymanego w trzęsącej się ręce, bo przecież jednak te dzieci…są, patrzą, martwią się, tracą grunt pod nogami.
Ja też straciłam.
Wszystko.
Wszystko, co zbudowałam, w co wierzyłam, czemu ufałam.
 Straciłam to, co było w moim życiu najważniejsze. Fundament.
 Po prostu pękło, rozpadło się, pogruchotało, zostały tylko zgliszcza. Miałam poczucie, jakby ktoś zabrał, ukradł moje dotychczasowe życie, w zamian dając mi jakieś nędzne ochłapy ludzkiego egzystowania na tym łez padole.
Bolało mnie wszystko. Serce, dusza, włosy, paznokcie, całe ciało. Bolał mnie pępek.
  Straciłam bezpowrotnie to, co moim pępkiem świata było, więc jak mogło nie boleć, prawda?
Moja obolała dusza nie mogła wtedy jeszcze przyjąć prawdy, że kiedyś, na pewno, będzie nowy pępek świata. A tym bardziej, że wszystko się zmieni i uleczy, kiedy tym pępkiem świata uczynię siebie i moje życie. Po prostu.
Przez pierwszy rok płakałam codziennie. Wyłam codziennie. Rozpaczliwie, żałośnie, rozdzierająco. Na świat patrzyłam przez szybę tej mojej rozpaczy.
 Funkcjonowałam jak automat do zadań zwyczajnych. Zawieź, ugotuj, posprzątaj, pogadaj, pośpij, przytul córki, umyj zęby, obetnij paznokcie, kup dżinsy, załatw dentystę, idź na wywiadówkę…
Dawałam radę. Jakoś. Nie było innego wyjścia. 

Kiedy słyszałam od koleżanek, szczęśliwych mężatek, że to, co mnie spotkało jest takie straszne, że one to sobie tego po prostu nie wyobrażają, że one to by umarły, że ich ojcowie to chyba by zabili tych swoich niewiernych zięciów, to naprawdę umierałam po kawałku.
Wasi ojcowie, drogie koleżanki, nie zabiliby waszych mężów, wy wcale byście nie umarły, bo to tak nie działa po prostu, a wyobrażać sobie takich wydarzeń nie ma sensu.
 Jeśli się wydarzają, to są.

I ty, właśnie ty,  stajesz się ich główną bohaterką, chociaż nigdy nie poszłaś na casting.
 Świat na zewnątrz toczy się swoim stałym rytmem, ludzie się uśmiechają, chodzą trzymając się za ręce,  życie się samo toczy i żyje, a ty się temu nie możesz nadziwić. No bo jak to tak? Twojego świata już nie ma, a wszystko wkoło wygląda tak, jakby nic się nie zmieniło. 
Rola zdradzonej żony jest trudna. Różne kobiety różnie ją odgrywają, różnie sobie radzą z wymaganiami reżysera. Opowiem wam o tym, jak poradziłam sobie ja. Opowiem wam o sobie, bo jestem jedną z was. I ta opowieść jest o każdej z nas. Wszystkie tutaj jesteśmy.