sobota, 28 stycznia 2017

Czasami muszę, inaczej się uduszę


Kobiety, a już w szczególności my, Polki, mamy wręcz nieprawdopodobną moc umniejszania swojej wartości, tłumaczenia się (ale masz fajną sukienkę! Tak? A, kupiłam w lumpeksie/ na przecenie/ taka zwyczajna, mam ją od zawsze...znacie to?), poświęcania się dla innych i rezygnowania z siebie.

Chowamy do kieszeni talenty, nie odpowiadamy na dobijające się do naszych serc i twórczych dusz inspiracje, pomysły, idee, cały ten kreatywny potencjał, który przecież drzemie w każdej z nas i czeka tylko na pochwycenie go w garść i troskę. Na ten ukradziony moment pomiędzy.
Pomiędzy obiadem a lekcjami z córką czy synem, pomiędzy mamo zobacz, a mamo, gdzie jest moja koszulka na wuef?  
I nie chodzi tylko o brak czasu, no bo któż go ma w nadmiarze?
 Zresztą, jak świat światem, ludzie tworzyli w wykradanych codzienności chwilach, pożyczali minuty i godziny, aby dopuścić do głosu własny potencjał i tworzyć. Wszystkie wielkie dzieła powstały gdzieś pomiędzy.
Więc nie o ten czas chodzi.
Chodzi o odwagę. Żeby porzucić obawy przed śmiesznością, krytyką, oceną, własną i innych ludzi, przed porażką, hejtem, niespełnieniem.
 Mieć odwagę i podjąć wyzwanie bez względu na efekt końcowy, on jest najmniej ważny.
Więc jeśli z tej głębokiej kieszeni wyskoczy zapomniane pragnienie i znowu poczujesz, że lubisz pisać, malować, śpiewać, tańczyć, grać, jeździć na łyżwach, fotografować, uczyć się języków obcych-  rób to kobieto!!! Po prostu, pomiędzy, znajdź na to koniecznie czas i  rób to, co sprawia, że jesteś szczęśliwa i kreatywna.
Chodzi też o wiarę w siebie.
"Widzę, że w 41 procentach mam odpowiednie kwalifikacje, więc dajcie mi tę pracę"- mówi mężczyzna.
"Widzę, że w 99,8 procent mam kwalifikacje do tego zadania, ale dla pewności wstrzymam się jeszcze, dopóki nie nadrobię tego brakującego ułamka"- mówi kobieta.
Przeczytałam wczoraj w książce Elizabeth Gilbert.
Na miłość boską! Powariowałyśmy!

Koniec z tym wariactwem.
Jestem czujna. Za wszelką cenę staram się odpowiadać na szepty i zaproszenia.
 Lubię pisać. Zawsze lubiłam i zawsze pisałam. Nie były to pamiętniki, raczej luźne kartki, przemyślenia, opowiadania. Trochę dlatego ten blog. Żeby pisać, żeby nie zapomnieć, że lubię. Czasami po prostu muszę. Inaczej się uduszę. Albo pęknę jak balon.


 
Dziewczyny śpią. Olek na dyżurze. Zaczynamy ferie. Mogę posiedzieć dłużej. Godzina 00:54
Fajna godzina. Zebrało mi się na twórczość.
Moje pragnienie to również fotografia.
Chcę robić ładne i dobre zdjęcia. Chcę się cieszyć obrazem zamkniętym w kadrze, moim kadrze.  Nie chcę się porównywać (inspirować tak), nie muszę być mistrzynią. Chcę po prostu wiedzieć, jak robić zdjęcia i szukać w tej sztuce siebie. Cieszyć się tym. Rozwijać.
Zapisałam się na kurs fotografii. Odpowiedziałam. Poszłam za pragnieniem i marzeniem. Robię zdjęcia, bo tak.







Miejmy Kochane szeroko otwarte oczy i uszy. Uwierzmy w siebie i swoje talenty. Pozwólmy sobie na radość tworzenia. Kółka zainteresowań i zajęcia dodatkowe naszych dzieci to nie centrum wydarzeń naszego życia!

                                                           Dobrej nocy
                                                               Asia





sobota, 14 stycznia 2017

Salonisko


Słowo o spełnionych marzeniach. I o tym, że trzeba dobrze przemyśleć marzenia i prośby wysyłane w niebieskie przestworza. Bo jak zostaną wysłuchane i spełnione, to trzeba będzie całe to dobrodziejstwo unieść. I oprócz oczywistej słodyczy, możemy w tym spełnieniu doświadczyć też innych smaków, mniej przyjemnych dla naszych hedonistycznych zmysłów. Kwas, gorycz, trudna do zniesienia pikanteria. Wszystko.
Podobno wygrana w totolotka generuje ogromną ilość problemów w rodzinach...Tak słyszałam...
Nie, nie wygraliśmy milionów, nie gramy nawet. Za to kiedyś, lata temu, spełniliśmy marzenie wielu młodych ludzi na dorobku i wybudowaliśmy sobie dom za miastem.
Duży dom na dużej działce. Dla naszej dużej rodziny.
Wiele czynników złożyło się na nasze niespełnienie z tym spełnionym marzeniem.
Rzeczywistość okazała się trudna i mniej kolorowa...
Dojazdy i nieustanne wożenie siebie i dzieci. Nieliczni sąsiedzi w dużej odległości. Ciemności, które przestawały cieszyć, kiedy Olek wyjeżdżał na dyżury. Strasznie bałam się tam zostawać sama z dziećmi na noc. Samotność. Cisza i spokój, tak. Ale tak niewiele czasu w pozamiejskiej codzienności na korzystanie z tego. Poza tym wtedy uświadomiłam sobie, że na tym etapie naszego rodzinnego życia bardziej potrzebujemy ludzi i całej tej ułatwiającej funkcjonowanie infrastruktury, niż saren podchodzących pod dom.
Trudny dojazd środkami komunikacji miejskiej, mało kto nas odwiedzał, a już dostanie się do nas bez samochodu było dla wielu nie do przeskoczenia. Brak perspektyw na samodzielność dziewczyn. W zasadzie zawsze potrzebowałyby naszego zaangażowania w ich podróżowanie do Poznania. To tylko nieliczne przykłady. O wielu innych nie będę pisała. Chyba nie chcę do tego wracać.
Wystawiliśmy to nasze marzenie na sprzedaż.
 Dom kupiła bezdzietna pani, która w rozliczenie zaproponowała nam parter swojego domu w miejscu Poznania dla nas idealnym!
To nasz aktualny dom. Wszystko zagrało, udało się.
Metraż oczywiście mniejszy, ogród mniejszy zdecydowanie i bez porównania. Jedna mała łazienka, zamiast dwóch dużych. Każda z naszych córek ma swój pokój, za to zabrakło pokoju na naszą sypialnię. I takie tam niedogodności.
Żyje się nam za to zdecydowanie łatwiej i szczęśliwiej. Tramwaj blisko. Dziewczyny samodzielne. Bez lęku zostają w domu same, kiedy trzeba. Wokół wspaniali sąsiedzi. Dodatkowe zajęcia czy korepetycje na wyciągnięcie ręki i na piechotę. Mała piekarnia na tej samej ulicy, warzywniak za rogiem, przyjaciele na odległość spaceru. Sąsiedzka pomoc i dające poczucie bezpieczeństwa "dzień dobry, co słychać?" na wyciągnięcie ręki. Jest dobrze. Bardzo dobrze.

Snujemy plany przebudowy. Połączymy kuchnię, pokój Marysi i korytarz w jedno duże pomieszczenie. Będzie kuchnia z salonem. Aktualny salon podzielimy na dwa mniejsze pokoje, zyskując w ten sposób pokój dla Mani i sypialnię. Każdy będzie miał swój kąt.

Jest plan.
Kiedy po raz pierwszy oglądaliśmy nasze aktualne lokum, pani wprowadzając nas do salonu, powiedziała:
- A to moje salonisko!

No cóż, wielkie to salonisko nie jest, salon taki raczej, dla innych salonik może nawet. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, żeby go rozjaśnić i uczynić przytulnym. Salonisko poprzedniczki było ciemne, smutne, pełne ciężkich, przytłaczających mebli, starych książek (pani- doktor germanistyki, nauczycielka akademicka), z czarnymi belkami na suficie. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam sobie wtedy, że jest tu jak w zakrystii u jakiegoś księdza.

Nasz salon trochę już znacie z dawniejszych wpisów. Dziś chciałam go Wam pokazać jeszcze raz. Posprzątany po wyniesieniu choinki. Jasny i przytulny, tak myślę. Dobrze się w nim czujemy.
No to co? Gotowi na sporą porcję zdjęć? Zapraszam w takim razie na salony!
























                    Trochę wiosny na stole. Uwielbiam tulipany. Zwłaszcza w styczniu!









                                                         Dobrego weekendu Kochani.
                                                                            Asia

środa, 11 stycznia 2017

Korzenie



Urodziłam się na Pomorzu. Niedaleko Szczecinka. W czasach licealnych każdego dnia pociągiem jechałam do szkoły, do liceum, w Szczecinku właśnie. W naszej małej pipidówce szkół ponadpodstawowych nie było. Moi rodzice też Pomorzanie. Urodzeni i wychowani w okolicach Złotowa. Pomorskie okolice są piękne, raczej bez smogu, za to z lasami, jeziorami i łąkami wokół. Teraz doceniam urodę tamtych miejsc. Kiedyś gnało mnie w daleki świat. Byle dalej od tego małomiasteczkowego grajdołka.
I pognało. Najpierw do Frankfurtu nad Menem, potem, po prawie dwóch latach do Poznania. Niedawno minęło 20 poznańskich lat.

Pomorze noszę w sercu. Jestem jego częścią. To moje miejsce. Krajobrazy, klimat, ludzie, moje dzieciństwo i dojrzewanie, rodzina. Ciocie, wujkowie, kuzynostwo. Wszyscy tam. Mój punkt zaczepienia.

Być może to objaw starzenia się, te sentymentalne wycieczki w miejsca ważne dla naszej tożsamości. Być może dla innych ludzi nie ma znaczenia skąd pochodzą ich przodkowie i niczego to w ich życiu nie zmienia.
Być może moje wzruszenia i mistyczne wręcz przeżycia w miejscach, gdzie tkwią moje korzenie to szaleństwo.
Być może jestem wariatką.

Babcie, dziadkowie, prababcie i praprapra...Jesteśmy owocami ich życia. Jesteśmy z nich. Tworzymy dalszy ciąg historii, która gdzieś tam ma swoje początki i korzenie.



Moje prapra- korzenie tkwią w Kazimierzu nad Wisłą. W Kazimierzu i okolicznych wioskach. Celejów, Rąblów, Kurów, Wąwolnica, Łąki. Całe dzieciństwo słyszałam opowieści o tych miejscach. W wąwolnickim kościele moja ukochana babcia Marianna poślubiła  dziadka Stefana. Babcia Helena z kolei ślubowała gdzieś pod Kurowem.

Bo oni wszyscy, obie moje babcie, obaj dziadkowie i całe ich rodziny są stamtąd. Wielu tam zostało. Tylko niektórzy odważyli się po wojnie na życiową rewolucję i szukanie szczęścia i szansy na lepsze życie na ziemiach odzyskanych. Wśród odważnych oni. Moje babie i moi dziadkowie. To dlatego ja przyszłam na świat na Pomorzu.

Kazimierz też mam w sercu. To też moje miejsce. Czuję to za każdym razem, kiedy tam jestem.
Nasiąkałam  miłością i przywiązaniem do tego miejsca jako mały berbeć. Nieświadomie.

Dzisiaj to widzę i wiem.
Ogród i sad we wsi Łąkie na Pomorzu. Spędzałam tam mnóstwo czasu. Babcia Marianna i dziadek Stefan przenieśli swoje ogrodnicze umiejętności i klimaty z Kazimierza do pomorskich Łąk. Maliny, śliwki, jabłka w niezliczonych odmianach, porzeczki, agrest, gruszki. Wszystko! I pomidory. Najlepsze. Dziadek w czasie wojny nauczył się ich uprawy od Niemki, magister ogrodnictwa, u której pracował. Jego pomidory były znane w okolicy. Wybiegałam z domu o poranku, zrywałam takie bawole serce, albo malinówkę i jadłam na śniadanie. Jeden, drugi, trzeci...Moje dziecięce uwielbienie dla dziadkowych pomidorów wspominane jest w rodzinie do dziś.

Babcia pisała listy do swoich sióstr. Władzia mieszkała we wsi Łąki, niedaleko Kazimierza. Moja babcia we wsi Łąkie na Pomorzu. Krążyły więc listy z Łąk do Łąk. Moja babcia chyba tęskniła...
Ja też tęsknie. Przejęłam tę tęsknotę.

I za każdym razem, kiedy tam jestem, jestem bardzo szczęśliwa.
Moje córki nie rozumieją, o co mi chodzi. One są poznańskie. Trochę pomorskie może. Ale żeby kazimierskie? To chyba już nie.

A ja wierzę w historie miejsc, które nas tworzą i zostawiają ślad w kolejnych pokoleniach. Genetyczne dziedzictwo.



Babcia Marianna zmarła 6 lat temu. Na starość. Mówiła, że ona to już długo pielgrzymuje po tym świecie i się nażyła dostatecznie. Moja kochana! Szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo zawdzięczam również jej. Ostatnio mama dał mi talerz. Kiedyś należał do babci. Pamiętam serwowane na nim ciasta drożdżowe. W domu, w Łąkach.



Zabrałam Was na sentymentalną wycieczkę. Na jej zakończenie herbata w kazimierskiej herbaciarni "U Dziwisza".  Napisałam kiedyś, dzisiaj się dzielę.



                                                                    U Dziwisza

Kiedy przekraczam próg tej pokrytej gontem chałupy przy ulicy Krakowskiej w Kazimierzu nad Wisłą i jak zwykle wita mnie tam czarny kot, wiem, że jestem pod właściwym adresem.

Przelotnie spoglądam w pełne odprysków lustro w pięknej,  złotej ramie i czuję się jak jedna z tych wytwornych dam z obrazów, których jest tu tak wiele.  Wyglądają zza każdej, mięsistej w dotyku kotary i  przyjaźnie zerkają  z każdego niemal kąta.

Tulipany w kryształowych wazonach, koronkowe, krochmalone obrusy, świeczki i pamiętające wojnę lampy na każdym stoliku kuszą ciszą, refleksją, rozmową i  nienachalnie zapraszają .
Siadam przy stoliku w wykuszu, z widokiem na bujną zieleń ogrodu i Wisłę. 
I chociaż stół jest stary jak świat, a obity pluszem miękki fotel na wskroś nowoczesny, razem tworzą duet doskonały.
Tak samo idealnie pieprz cayenne oraz kardamon  uzupełniają i podkręcają smak gorącej czekolady, którą podał mi właśnie poruszający się niemal bezszelestnie kelner.
Podchodzę do stojącej tuż obok skrzypiącej szafy bez drzwi, pełniącej funkcję biblioteczki i na chybił- trafił wyciągam pachnącą antykwariatem książkę z szorstką  okładką.
 „Cudzoziemka” to u Dziwisza nie tylko lektura Marii Kuncewiczowej, ale również nazwa własnej kompozycji herbat, suszonych owoców, aromatycznych ziół i przypraw. Rozgrzewa ciało do czerwoności i wzmaga apetyt na jeszcze więcej.
Smak nalewki z pigwy znam doskonale. Upajam się jego głębią i mocą, chłonąc jednocześnie szepty i śmiechy, siorbanie i stukanie łyżeczki o porcelanową filiżankę. W tle nieśmiertelna Hanka Ordonówna, śpiewa tę samą piosenkę, którą tak chętnie nuciła moja babcia.
 Babcia Marianna z Kazimierza nad Wisłą. Głaszczę czarnego kota u Dziwisza i czuję, że jestem u źródła.

                                                         Dobrego dnia
                                                              Asia





wtorek, 3 stycznia 2017

Nowy Rok






 Przechodzę przez to już po raz czterdziesty, a mimo to nieustannie wraz z Nowym Rokiem doświadczam jakiegoś rodzaju ekscytacji. Zamykam jedne wrota, szeroko otwieram drugie.
Nowy rok, cały, caluśki do zagospodarowania.

Ja wiem, że w styczniu i w lutym sale fitness/ aerobik/ Body workout i inne takie pękają w szwach od zmotywowanych noworocznymi postanowieniami kobiet (zresztą chyba nie tylko kobiet), żeby już w marcu na zbytni tłok nie narzekać i niekompletną frekwencją bezlitośnie obnażać ludzką słabość woli.
Nic to jednak!
Słabości, ludzka to rzecz, a postanowienia i obietnice zmian wszelakich- dobra to rzecz! I tak jakoś same przychodzą pod koniec grudnia, najpóźniej tuż po nocy sylwestrowej.

Podsumowania i postanowienia czynię również ja. W kategorii chciałabym. Nie że muszę, ale cudownie byłoby, gdybym.
- była bardziej konsekwentna. We wszystkich postanowieniach i planowanych aktywnościach. Chciałabym zatem regularniej i częściej pisać mojego bloga. W ogóle chciałabym go jakoś uatrakcyjnić i zmodernizować wizualnie, pozwolić mu zaistnieć w szerszej przestrzeni wirtualnej. Chciałabym częściej chodzić z kijkami. Chciałabym napisać to i owo i konsekwentnie siadać i pisać po prostu. Być asertywną. Więcej czytać, zdrowo się odżywiać każdego dnia, nie robiąc skoków w bok..., chodzić wcześniej spać i wcześniej wstawać. Robić więcej zdjęć. Dbać o przyjaciół. Marzyć, planować i wierzyć, mocno wierzyć w szczęśliwy finał. Dbać o formę. Fizyczną, psychiczną i duchową.
Niektóre obietnice i plany pozostawiam w sercu, ukryte.
Zadania do wykonania spisałam w moim nowym kalendarzu. Kalendarz na nowy rok wybieram zawsze z namaszczeniem niemal. Codziennie na niego patrzę, codziennie zerkam, kartkuję, zapisuję tam nasze sprawy. Lubię mieć ładny kalendarz. Ten kupiłam w empiku za bon prezentowy od mojego brata.





Wszystkim nam w tym nowym roku życzę zdrowia, miłości, czasu dla siebie i dla bliskich, wiary w dobry, piękny świat, zaufania do życia i mocy. Takiej mocy, która pozwala na osiąganie niemożliwego, na pewność, że chcieć, to móc. Odwagi na NOWE!


To ze "Zwierciadła". Mocarna ilustracja. Zachwyciła mnie.
 I znowu nie napisałam postu Liebster Award. Temat nominacji musi jeszcze chwilę poczekać.
                                                           Pozdrawiam
                                                                 Asia