poniedziałek, 27 marca 2017

Jestem nudna






Mamy przyjaciół, którzy mieszkają 30 km. za Poznaniem. 5 dzieci, oboje pracują zawodowo, dzieci wożą do szkół w Poznaniu, a grafik zajęć i kółek dodatkowych ich pociech wypełniony jest bardziej, niż jakikolwiek inny znany mi grafik.
Do tego wyjazdy weekendowe, wakacyjne, koncerty, imprezy urodzinowe, rocznicowe, spływy, atrakcje wszelakie, góry, no co tylko po prostu!
Z nieustającym podziwem i niedowierzaniem słucham opowieści życia ich siedmioosobowej rodziny. Umiejętności organizacyjne i logistyczne tych ludzi powalają i -przyznaję- są dla mnie nieosiągalne. Może dlatego, że nigdy nie byłam harcerką, a oni tak. I się wyuczyli, a ja nie, nie wiem.

Przez lata patrząc na nich wpadałam w głęboką dziurę wyrzutów sumienia względem moich dzieci, żalu, rozczarowania i pretensji do siebie, że my tak nie działamy, nie potrafimy, nie zapewniamy naszym dzieciom tylu i takich atrakcji, że oni są, byli, albo będą tam i siam, a my to tylko siam.
Ale im jestem starsza, tym bardziej płytka i nieważna zdaje się być ta dziura, a ja staram się być szczęśliwa z tym, co mamy i jak żyjemy.

Pewnie, że kilku wyjazdów czy atrakcji dla naszej rodziny bym chciała. Pewnie, że wkurzają mnie ograniczenia (finansowe, czasowe, zawodowe- głównie dyżury Olka i jego obowiązki jako szefa oddziału, czyli jak nikt nie może wziąć dyżuru, to musi móc Olek na przykład), ale prawdą jest, że ja to nie Agnieszka od tej piątki dzieci, ani żadna inna kobieta. Ona to ona. A ja to ja. I jestem właśnie taka, moje życie rodzinne wygląda właśnie tak, a nie inaczej, nasz czas rodzinny to nasz czas i spędzamy go w sposób, który jest jakimś kompromisem dla naszych możliwości i odmiennych potrzeb.

Nie chcę wyjść na jakąś zrzędliwą, zramociałą babę, która słowami "a za moich czasów" idealizuje swoją młodość i dowodzi, że kiedyś to było lepiej. Bo tak lepiej to wcale nie było.
 Ale ten rozbuchany pajdocentryzm, który panuje dzisiaj jest dla mnie jakimś totalnym nieporozumieniem.
Dzieci są absolutnym centrum i pępkiem świata. Muszą mieć wszystko. Dzieci się edukuje, kształci, rozwija, dzieciom się pokazuje, zapewnia, gwarantuje, nie odmawia, kupuje, dowozi, organizuje.
Milion kółek, możliwości na rozwijanie zainteresowań, pasji, dodatkowe zajęcia, języki, wyjazdy, szkolenia!
Czasami dzieci same chcą, czasami jest to pomysł na życie rodzinne ich rodziców. Różnie to bywa i tak naprawdę nie chcę oceniać cudzych wyborów. Zresztą ja też chcę dla moich dzieci rozwoju i kręcę się na tej wesołej karuzeli.
 Moje dwie córki są w szkole muzycznej i chóralnej, trzecia w gimnazjum dwujęzycznym szlifuje swój francuski, raz w tygodniu kółko plastyczne, od czasu do czasu jazda konna, korepetycje z fizyki w razie potrzeby- tak, ja też wspieram ten pajdocentryzm XXI wieku, żeby moim córkom zapewnić dobry start w dorosłe życie.

Ale.
Ale jak lwica bronię granic normalności i równowagi w tym wszystkim. Bronię też granic swoich własnych. Bo tak się składa, że ja też jestem ważna! Egoizm? Zdrowy, niezdrowy? Nie wiem. Wiem, czego potrzebuję i chcę o tym mówić moim najbliższym. Chcę być brana pod uwagę.
Pajdocentryzm stawiając dziecko w centrum, dostrzegając (słusznie) wrodzony potencjał i doskonałość każdego dziecka, jednocześnie nie docenia, a wręcz umniejsza rolę dorosłego- nauczyciela i społecznych uwarunkowań w wychowaniu i życiu młodego człowieka. To naukowy wywód, ale jakże aktualny dzisiaj, prawda?

I we mnie nie ma na to zgody. Nie chcę być li tylko organem wykonawczym i siłą roboczą w służbie moim dzieciom. Chcę budować naszą więź również poprzez nudne bycie w domu.

Jestem nudna. Ponieważ lubię w weekend nic nie musieć. Lubię sprzątać dom przy sobocie. Lubię, kiedy jest posprzątane, ugotowane, upieczone, wyprane i rozwieszone, pograbione w ogrodzie, film obejrzany, gazeta poczytana, z sąsiadami pogadane, w kominku napalone, po pokojach poszurane. Kwiaty w wazonie, świeży obrus na stole, pachnące ciasto dopiero co wyjęte z piekarnika. Lubię nawet mamo, nie mam co robić...
Nudy takie, że szkoda gadać.





Wiem, że nieustannie coś się dzieje na mieście. I poza miastem też. Kino, przedstawienia, wystawy, akcje, zawody, warsztaty. Dla każdego coś dobrego. Sztuką jest wybierać. Sztuką jest rezygnować bez żalu i decydować się na coś z prawdziwej potrzeby serca. Nie musi być zawsze, wszędzie i za wszelką cenę. Tak myślę. Tak chcę działać. Z miłością dla moich córek, ale również z miłością dla samej siebie. 

Być może kiedyś dziewczyny nam  zarzucą zbyt małą rodzinną aktywność. Być może będą miały pretensje i wystawią nam kiepską ocenę z rodzicielstwa. 
Ja też swego czasu byłam pełna żalu do rodziców. No bo jak tu doceniać dzieciństwo pełne wykopków, żniw, pracy w polu i wokół domu, żadnych wyjazdów chociażby do Bułgarii, brak porządnych szlifów języka angielskiego, nie mówiąc już o jakiejś szkole muzycznej czy czymś równie kłopotliwym dla dziecka z pięciotysięcznego miasteczka.

Nie było doskonale, wiem. Mogłabym więcej, lepiej, intensywniej, wiadomo. Paru umiejętności, których nie posiadłam jest mi żal, oczywiście, że tak. Ale wiem, że rodzice dali mi tyle, ile mogli, a ja rozwinęłam skrzydła na tyle, na ile się dało, wciąż mogę się rozwijać, jeśli tylko zechcę.
 Więź z moją siostrą budowałam głównie wyrywając chwasty, zbierając ziemniaki, podlewając ogórki o 5 rano, kłócąc się o bluzki, kryjąc się wzajemnie przed rodzicami, zwierzając się z pierwszych całowanych randek. I jest to dzisiaj silna więź i jedna z najważniejszych relacji w moim życiu. Rodzice dali mi najlepsze co mogli i są dla mnie ogromnym wsparciem. Chociaż nie wozili mnie na żadne zajęcia. 

Dobrego tygodnia dla Was Kochani!


 

piątek, 17 marca 2017

Tuż po maturze...


Tuż po maturze, czyli yhm, yhm, dawno temu, wyjechałam do Niemiec. Wymyśliłam sobie bowiem ucieczkę z naszej pomorskiej pipidówki, gdzie główną rozrywką dla młodzieży w sobotni wieczór była dyskoteka w Gminnym Ośrodku Kultury. Kultury to tam wielkiej nie było, ale co się wtedy wytańczyłam, to moje!
No ale uciekać chciałam, i to bardzo. Im dalej, tym lepiej.
Pojechałam jako Au- Pair do Frankfurtu nad Menem. Trafiłam do świetnej rodziny. On lekarz, ona psycholog, jedno półtoraroczne dziecko (potem urodziło im się jeszcze dwoje, ale to już nie za mojej kadencji), którym zajmowałam się popołudniami. Rano chodziłam do szkoły językowej i szlifowałam ich spreche Deutsch. Traktowali mnie jak członka rodziny, serio!
Dostawałam kieszonkowe, które w większości wydawałam na szkołę i podróże po Niemczech na najtańszy Wochenende Ticket. Plus jakieś dziewczyńskie duperele.
Z tamtego czasu, oprócz wspomnień i zanikającej, ale jednak, znajomości języka niemieckiego, mam jedną  pamiątkę.
Mianowicie niewielką książkę kucharską pt." Pizza & Co."
Dzielna taka, przetrwała moje rozliczne przeprowadzki, selekcje i inne tego typu zawieruchy.
Wykorzystuję z niej jeden przepis. Który zresztą znam na pamięć. Tak, zgadliście, to przepis na pizzę!
Włoska pizza z niemieckiej książki kucharskiej w naszym polskim domu pojawia się na stole bardzo często. Na obiad, albo na kolację. Z ulubionymi dodatkami. Pycha!
Myślę, że wiele z Was, jeśli nie wszystkie, ma swoje, wypróbowane receptury na domową pizzę. Mimo to bardzo chcę się z Wami podzielić moim. Wychodzi zawsze. Smakuje doskonale. Jest banalnie prosty i szybki.



Składniki zapisałam nawet po polsku, żeby moje dziewczyny w każdej chwili mogły zrobić ją same.


W razie, gdyby było mało czytelnie- proszę bardzo:

300 g mąki wsypać do miski. Dodać:
20 g świeżych drożdży
trochę cukru
sól
200 ml letniej wody
2 łyżki oliwy
Wymieszać mikserem- końcówki haki. Najpierw na najniższych obrotach, potem na najwyższych. Razem ok. 4-5 minut.
Ciasto przykryć ściereczką i odstawić do wyrośnięcia, który w naszym domu zależy od stopnia głodu oraz od tego, czy pali się w kominku, czy nie.
Blachę wykładam papierem do pieczenia i przekładam na nią wyrośnięte ciasto. Ręce posypuję mąką i formuję na blasze dosyć cienki placek. Na to sos pomidorowy (przecier Valfruty najczęściej), który doprawiam solą, czosnkiem i ziołami prowansalskimi, dodatki i żółty ser. I już!

Dzisiaj zrobiłam ciasto z podwójnej porcji, ponieważ dziewczyny miały koleżanki. A ponieważ wracały do domu o różnych porach, piekłam pizzę w dwóch turach i wyjątkowo- w okrągłych naczyniach na tartę.
Ciasta i tak mi trochę zostało, więc miałam również kolację!


Czarne oliwki, rozmaryn, bazylia i bardzo proszę- frittata jak malowana!




Zawsze, kiedy robię to ciasto na pizzę, wspominam mój pobyt w Niemczech i ludzi, których tam spotkałam. Chociaż przez chwilę, ale zawsze wtedy.
To był dobry czas. Usamodzielniłam się, dorosłam, zobaczyłam inny świat, wzięłam za siebie odpowiedzialność. Nauczyłam się o sobie i o świecie tyle, że ledwo to wtedy pomieściłam w tym moim 19-stoletnim życiu.
Po roku spędzonym we Frankfurcie, na dwa wakacyjne miesiące pojechałam do Worpswede, koło Bremy i zajmowałam się prababcią tego półtorarocznego chłopczyka z Frankfurtu. Żeby zarobić na studia. I to dopiero była jazda bez trzymanki.
Dom w lesie, a w tym domu ja i 96-cioletnia Eryka.
Każdej nocy Eryka wołała "Agata, hilfe" (myliła mnie z moją poprzedniczką), każdego popołudnia grałyśmy jakieś 3 godziny w karty, a o 21 zasłaniałam okna i oglądałyśmy jakiś niemiecki odpowiednik naszego "M jak miłość".
Po tych koszmarnych wakacjach wsadziłam zarobione marki w biustonosz i wróciłam do kraju. W pociągu relacji Brema- Poznań siedziałam w przedziale z chłopakiem, który mnie podrywał i co 5 minut psikał sobie do ust odświeżacz. Zaszpanować mi chciał, a ja myślałam, że zwymiotuję! Bałam się zasnąć, żeby mi nikt tych marek nie ukradł (he, he, ciekawe jak?)  i całą noc musiałam gadać z miętowym odświeżaczem. Ale o tym akurat myślę najmniej, kiedy piekę pizzę.

                                                    Do napisania Kochani!
                                                                Asia

środa, 15 marca 2017

Porządek


Kiedyś byłam straszną bałaganiarą. Z nas dwóch to zwykle moja siostra miała poukładane, umyte, odkurzone, ogarnięte.
Ja- wieczny chaos. Jakoś tak szkoda mi było czasu na porządkowanie. Biegałam z rozwianym włosem po świecie, przeżywając swoje nastoletnie problemy. W soboty mama zarządzała sprzątanie, a my dzieliłyśmy się pracą (sporo młodszy brat był z tych mało przyjemnych obowiązków zwolniony- skubaniec jeden). Moja siostra korzystała z praw starszeństwa i zwykle przydzielała mi mycie kibli i szorowanie podłóg, a ja po niemrawych i nieskutecznych zwykle protestach, robiłam to!
I tak Cię kocham Siostro- żeby było jasne.

Potem, kiedy miałam już swój dom, a w nim najpierw dwie, a potem trzy małe córeczki, porządku pragnęłam, jak nigdy wcześniej. Nieustannie jednak potykałam się o zabawki i tysiące innych dupereli, myłam, wycierałam, odkładałam na miejsce, składałam, a w domu i tak zawsze panował bajzel. Umęczona czekałam na lepsze czasy.

I one poniekąd nastały, ponieważ moje córki urosły. Sprzątamy razem.
Pewne rzeczy jednak nie zmienią się chyba nigdy.
Bałagan zrobi się zawsze i sprzątać też trzeba zawsze. Codzienna krzątanina i ogarnianie.
Kiedyś szczególnie to CODZIENNIE wydawało mi się bez sensu. Ale to było w czasach, kiedy się wewnętrznie układałam ze sobą, dorastałam dopiero do pewnych mądrości.
Teraz już wiem, że " kiedy porządkujemy i sprzątamy nasze domy, czyścimy i porządkujemy siebie". To Gunilla Norris.
Jestem wewnętrznie poukładana, spokojniejsza, szczęśliwsza, lepiej mi się jest w moim domu, kiedy jest porządek. Chaos zewnętrzny powoduje chaos wewnętrzny.

Lubię wysprzątaną kuchnię, kiedy wchodzę do niej z samego rana. Sterta naczyń w zlewie, brudna podłoga, zawalony pierdółkami stół kuchenny potrafią popsuć mi humor na kilka godzin. Lubię po wyjazdach wracać do w miarę posprzątanego domu. Wchodzenie z bagażami w bałagan jest koszmarne. Lubię, kiedy przedmioty leżą na swoich miejscach, a nie walają się po całym domu. Doprowadza mnie to do szału.
Lubię ogarnąć kuchenne blaty, zmywarkę i zlew, zanim zabiorę się za gotowanie, czy pieczenie.
Lubię, kiedy na stole leży wyprasowany obrus i stoi wazon z kwiatami.

Takie moje lubię. Bo lubię i szanuję siebie. Moje samopoczucie i moje potrzeby. I staram się o tych codziennych czynnościach nie myśleć w kategoriach harówki, czy znienawidzonej roboty do zrobienia.

Troska o dom, dbanie o naszą wspólną przestrzeń, pielęgnowanie naszego gniazda- brzmi lepiej prawda? Może i są to eufemizmy, ale zmieniają moje nastawienie i w pewien sposób uświęcają moje życie. Troska o dom to ważny element mojego kobiecego rozwoju. W tym, jaki jest nasz dom, jaka panuje w nim atmosfera i  jak się w nim czujemy, przejawia się moja kobiecość. Tak myślę.

Ale oczywiście jest to nasza wspólna sprawa. Sprawa wszystkich mieszkańców naszego domu. Wydaje mi się, że utrzymanie porządku byłoby dziecinnie proste, gdyby wszyscy wzięli sobie do serca proste rady:

Jeżeli wyjmujesz coś, odłóż na miejsce
Jeżeli otworzysz, zamknij
Jeżeli upuścisz, podnieś
Jeżeli zdejmiesz z wieszaka, powieś

I kilka jeszcze innych jeśli.
 
No dobrze, poopowiadałam trochę, a teraz zdjęcia.


Ponieważ ostatnio udało nam się posprzątać najbardziej chyba zabałaganione miejsce w naszym domu. Pokój Marysi, a dokładnie jego jedna ściana. Z wnęką.
Wiadomo było, że ścianę tę zabudujemy szafą, ponieważ miejsce to jest idealne na naszą jakby garderobę. Udało się po dwóch latach. Do tej pory stały tam regały, różnej wielkości i szerokości, na których było wszystko! Ubrania, żelazko, odkurzacz, torby, paski i mnóstwo innych gadżetów.

Pojechaliśmy w końcu do IKEI, wyrysowaliśmy, Olek z sąsiadem szafę w kawałkach przywiózł i zamontował.
Zapanował porządek.















                   Idę ogarnąć kuchnię przed spaniem, żeby poranną kawę wypić w dobrym nastroju

                                                                          Asia

czwartek, 9 marca 2017

Bomba czekoladowa



To ciasto to prawdziwa bomba!
Kaloryczna też, to prawda. Ale poza tym bomba słodyczy rozpływającej się w ustach, niebiańskiego  smaku, prawdziwej kulinarnej rozkoszy.
Więc wiecie, raz na jakiś czas, taka rozkosz mile widziana.
Bo jeśli nie teraz, w taki  szary i nijaki marcowy czwartek, to kiedy? No kiedy, powiedzcie?


Za chwilę sezon na truskawki, a więc lekkie owocowe desery i cały ten biznes pod tytułem co jeść, żeby dobrze wyglądać w bikini (wiadomo co, sałata, truskawki, sałata, truskawki i dużo wody), a wtedy na taką bombę czekoladową będzie zdecydowanie za późno...

Także dziewczyny, polecam Wam czekoladową rozkosz. Bez mąki. Za to z mielonymi orzechami (dowolnymi), lub mielonymi migdałami- co kto lubi.

P.S. Naszą bombę upiekła Gabrysia. Od A do Z. Dumna jestem.

Oto przepis

1 czekolada mleczna
1 czekolada gorzka
kostka masła
5 jajek
150 gr. mielonych orzechów
0.5 szklanki cukru (ja daję mniej)


W kąpieli wodnej roztopić obie czekolady z kostką masła. Wystudzić
Żółtka oddzielić od białek
Białka ubić na sztywną pianę
Żółtka ubić z cukrem
Do ubitych żółtek dodać ostudzoną masę czekoladową, orzechy, a na koniec delikatnie wmieszać ubite białka.

Piec ok.40 min w temperaturze 180 stopni.


U nas nie  zostały już nawet okruchy...

                                                                   Do napisania
                                                                          Asia

poniedziałek, 6 marca 2017

Stolik



Wiosną dużo czasu spędzam w ogrodzie.
Od marca ogród woła i domaga się uwagi nieustannie. Do później jesieni.
Nasz nie jest duży, ale wciąż go zagospodarowujemy i żeby w nim usiąść i wypić z przyjemnością kawę na świeżym powietrzu, już teraz trzeba chwycić za łopatę, grabie i inne tego typu ustrojstwa.
Prace domowe muszą czekać na zimę. 

Stolik "kawowy" w naszym salonie przezimował na brązowo, czekając cierpliwie na pędzel i białą farbę. Zabierałam się za malowanie średnio raz w tygodniu. I jakoś nie mogałm się zabrać. Aż do wczoraj.
Ostatni dzwonek.
Bo teraz to już ten ogród będzie.

Prezentuję Wam zatem nasz rozjaśniony białym stolikiem salon.





Mój kąt do pracy podoba mi się coraz bardziej. Chcę go jeszcze trochę zagospodarować, coś może powiesić na ścianie, zobaczę.
Póki co kupiłam w Tigerze złoty koszyk i świecznik w tym samym kolorze. Świecznik pełni funkcję pojemnika na długopisy.



To na dzisiaj wszystko. Katarzysko mnie dopadło jakieś okropne. Nadaję się już tylko na krople do nosa, prysznic i kołdrę...Apsik!

                                                  Do napisania
                                                      Asia

środa, 1 marca 2017

Zwyczajne popołudnie


"Rozkwitnie to, co posiałaś" napisała kiedyś Mary Engelbreit.
I zbierzesz dokładnie to, co posiałaś. Jeśli do doniczki wysieję nasiona bazylii, nie będę zbierała tymianku. Albo lukrecji.
Jeśli w moim domu, w moich córkach zasieję ziarna miłości, bezpieczeństwa i wiary w siebie, to, mam nadzieję, plon będzie równie cudowny. Dla nas i dla nich samych.
Sieję więc. Idę przez te środy i piątki i sieję.

Zwykła środa.
Śniadanie, szkoła, obowiązki. Obiad. Czasami wspólnie, w tym samym czasie. Częściej w kilku odsłonach i odgrzewaniach. Odpoczynek, lekcje, trochę czasu razem.



Kolacja. Kąpiel i spanie. Zwyczajny dzień. Taka cegiełka, która tworzy mur ciepła i bezpieczeństwa dla moich córek. Lubię nasze środy. I poniedziałki, że już nie wspomnę o weekendach...

Lubię moje życie. Cieszę się, że mogę wspierać pasje i talenty dziewczyn. Harfa Cecylki, zdolności plastyczne i językowe Gabrysi, skrzypce Marysi. Znowu bogactwo i obfitość. I radość dla mnie.







Nie zawsze jest tak słodko, mistycznie i wspaniale. Żeby było jasne. Mamy gorsze dni, trzaskające drzwi, rozdarte i wnerwione twarze. Kłócimy się, snujemy bez sensu, zamykamy się w osobnych pokojach, wściekamy się na siebie. Jak w życiu, jak w rodzinie.Ale nad tym nie warto się pochylać i zatrzymywać.

Za to nad upieczonym przez córkę chlebem i owszem. Bo Cecylka upiekła dzisiaj na kolację chleb. Tostowy, z przepisu Elizy Mórawskiej z książki "O chlebie"






Ja wczoraj też piekłam chleb. Z tej samej książki. Kukurydziano- pszenny, najłatwiejszy- tak było w opisie. Wyszedł mi straszny zakalec, klucha taka niezjadliwa. A tu córka dzisiaj zamieszała w miskach i proszę, jaki chlebuś!

                                                           Wszystkiego najpiękniejszego w marcu!
                                                                                 Asia