wtorek, 31 maja 2016

Scheda

Wzięło mnie na wspominki i sentymenty przy krojeniu koperku, który w ilościach niemożliwych przywiozłam ostatnio od moich rodziców. Koperkowy zawrót głowy zaowocował zamrożonymi zapasami, pysznym drugim śniadaniem i obiadem w postaci ziemniaków z koperkiem i gotowanych warzyw polanych koperkowym sosem...

                                                                     Lunch palce lizać



                               I obiad. Porcja moja, sos koperkowy widać jedynie na kalafiorze, ale reszta rodziny z sosem poszalała...



Ale wracając do sentymentów.Wiele lat temu, miałam wówczas może 15 lat, ugotowałam moją pierwszą zupę. Ambitnie zaczęłam. Od botwinki mianowicie. Wszystkie potrzebne warzywa przyniosłam z przydomowego ogródka i zaczęłam kucharzenie.
Na właśnie ugotowaną botwinkową zeszła do kuchni moja ukochana babcia Marianna, która po śmierci dziadka z nami zamieszkała.
Babcia zajrzała do garnka, zamieszała, pozachwycała się, następnie zupę ze smakiem zjadła. Ze smakiem i z pochwałami po każdym kęsie. Matko, jak ja się cieszyłam!
Babcia skończyła, przyszła mama. I tu radosna opowieść się kończy, ponieważ mama, zajrzawszy do garnka bez ogródek sprowadziła mnie na ziemię.
- O matko, stado mszyc tu pływa!!!

Mojej zupki "z wkładką" nikt więcej nie zjadł. I tylko moja babcia z wyrzutem patrzyła na moją mamę, z żalem i współczuciem na mnie i pełną miłości i poświęcenia deklaracją:
- A ja tam bym zjadła jeszcze miseczkę...

Kochana, ukochana babcia Marianna. Najlepsza! Nie ma jej już z nami, zmarła kilka lat temu, ale i ona, i dziadek Stefan, jej mąż zostawili nam schedę.
Schedę w postaci wspomnień najcudowniejszych wakacji w sadzie, ogrodzie, szklarni, na pastwisku, nad jeziorem, przy pracy...
Ponieważ moi dziadkowie byli ogrodnikami i sadownikami. Dziadek u dziedzica pełnił funkcję naczelnego ogrodnika, a "za Niemca", pracował pod okiem niemieckiej magister ogrodnictwa, która wyspecjalizowała mojego dziadka w temacie pomidorów.
Bawole serca, malinowe, limy- dziadek przez całe życie przynosił z ogromnej szklarni najlepsze pomidory. Ich smak pamiętam do dziś!

Oprócz pomidorów mieli dziadkowie również całe bogactwo warzyw i sad. A w nim owocowy raj. Jabłka, najlepsze stare odmiany. Całą zimę jedliśmy te rarytasy.

Scheda jest, pałeczka w tej rodzinnej ogrodniczej sztafecie została przejęta. Dzierżą ją moi rodzice.


Koksa pomarańczowa i oliwka zielona. Znacie te stare odmiany jabłek? Ja znam. Znam też ich obłędny smak. Najadłam się do syta podczas zeszłotygodniowego pobytu u moich rodziców. Skrzynię wiosennych skarbów przywiozłam też do Poznania.




Jajka od bardzo szczęśliwych kur, warzywa niepryskane, rzodkiewki robaczywe, ale po okrojeniu przepyszne! Samo zdrowie.

A moi rodzice każdej wiosny zarzekają się, że w przyszłym roku to oni posieją o połowę mniej, bo z pracami ogrodowymi nie wyrabiają. Słyszę to co roku, ale póki co, to tych grządek jakby przybywa, a nie ubywa.
Ogród się rozrasta, wychodzi bokami, rzekłabym...W tym roku wylazł nawet na dotychczasowe pole ze zbożem...


                                       A w zbożu dziadkowym prawdziwy raj, swoją drogą.





Na zdjęciach oprócz moich córek, córka mojego brata i mój brat. Fajnie nam było razem.

Ja grządek z warzywami nie mam (jeszcze?), ale mój ogród lubię, dłubanie w ziemi, sadzenie, pielęgnowanie mnie relaksuje i w jakiś metafizyczny sposób czuję się dzięki temu częścią naszej rodzinnej opowieści. W genach zapisane chyba mamy historie, pasje, talenty i tęsknoty naszych przodków.
Po powrocie do domu ujrzałam moje róże w pełnym rozkwicie. Mimo mszyc.





                                                I winorośl. Przyjęła się po przesadzeniu!



20 lat temu przyjechałam do Poznania na studia nieco zagubiona i zakompleksiona. W plecaku ze stelażem przywoziłam z rodzinnego domu słoiki (a jakże!) i - w co trudno mi dzisiaj uwierzyć- młode ziemniaki na kilka studenckich obiadów. Wyobrażacie sobie? Do stolicy ZIEMNIAKA, Pyrlandii przywoziłam kartofelki.

Dzisiaj jestem dumna z moich korzeni. Znam trud i wartość ciężkiej pracy, bo chociaż moja mama była księgową, tata pełnił  funkcje kierownicze, to zawsze mieliśmy pole, ogród, zwierzęta, wykopki, żniwa, chwasty i inne takie. Ta praca wiele mnie nauczyła i dała właściwą perspektywę w życiu.

Na koniec wczorajsze, truskawkowe popołudnie. Bo truskawki są teraz absolutnie mniam...Delektujcie się smakami wiosny Kochani!




                                           Gabrysia robi przepyszne koktajle! Na zdrowie!


                                                                                        Asia

wtorek, 24 maja 2016

Intensywny weekend

O ile od września biegniemy z zadyszką w szybkim, ale równym tempie, o tyle w maju zaczyna się prawdziwy sprint. Końcówka roku szkolnego z trójką dzieci w wieku szkolnym właśnie, przypomina momentami jazdę bez trzymanki...

W ostatni weekend gościliśmy u nas w domu szkolną harfę koncertową. Nasza domowa harfa jest mniejsza, jest haczykowa, nie pedałowa, a na pedałowej właśnie Cecylka i jej dwie koleżanki zdawały wczoraj egzamin. A żeby dziewczyny mogły poćwiczyć tuż przed egzaminem, to harfę wypożyczyliśmy. Jedna z koleżanek mieszkała  u nas od piątku do poniedziałku, druga dojeżdżała na ćwiczenie. Było więc adagio, appassionato, piano i forte, allegro, amoroso, moderato, a na koniec da capo, czyli wszystko od początku! Przez cały weekend...

Nasłuchaliśmy się harfy, oj nasłuchaliśmy. Nasłuchali się też nasi sąsiedzi, chcąc nie chcąc. A w sobotę urządziliśmy dla nich nawet mini koncert przy kawie i ciastku...







Mój mąż na weekendowym dyżurze, a ja zabezpieczałam głównie zaplecze kuchenne. Zwoziłam zakupy, gotowałam, piekłam, generalnie odżywiałam harfistki i resztę.



Codziennie piekłam bułeczki drożdżowe. Pomagała mi Marysia



W niedzielę wieczorem wyjęłam z piekarnika kolejną partię bułek i pojechałam na lotnisko po moją mamę, która wracała właśnie od mojej siostry z Francji. Kiedy przyjechałyśmy, na blaszce leżały ledwie dwie  bułeczki... Zdjęć upieczonych bułek zatem nie będzie...

W międzyczasie zawiozłam Gabrysię na egzamin z języka angielskiego (gimnazjum z rozszerzonym angielskim), w niedzielę wieczorem mamę do szpitala, do Olka (wczoraj mama miała zaplanowany już wcześniej zabieg ), a w poniedziałek znowu rozwiozłam dziewczyny na egzaminy. Celę na harfowy, Gabrysię do kolejnego gimnazjum na test predyspozycji językowych.

Na wyniki Gabrysi musimy poczekać. Łatwo nie jest z tymi gimnazjami, ale cieszę się, że podejmuje wyzwanie i mierzy się...Siedziałam na korytarzu czekając na nią i myślałam o wyzwaniach macierzyństwa. O tym, jak bardzo kocham moje dziewczyny, jak bardzo zależy mi na ich szczęściu i radości. I o siwych włosach, które pojawiają się na mojej głowie. Troska o dzieci nigdy się nie kończy chyba...
 Cela zagrała na 5! A ja kolejny już raz stałam pod drzwiami auli z bijącym jak dzwon sercem, zaciskając kciuki i powstrzymując łzy wzruszenia, kiedy słyszałam prawdziwe appassionato w ostatnim utworze.

                                                              Brawo córeczko!



A dzisiaj na kwiaty czekam ja, ponieważ dziś święto Joanny! Wszystkim czytającym mojego bloga Joannom życzę pięknego życia i spełnienie marzeń!

                                                      Dobrego dnia!
                                                            Asia

sobota, 14 maja 2016

Wiosna w pełni i uwielbiam lumpeksy


Zacznę od lumpeksów. Mam w Poznaniu dwa ulubione. Odwiedzam je nieregularnie, z doskoku, wpadam do nich po drodze. I właściwie zawsze coś tam wyszperam. Coraz rzadziej jest to ciuch dla dziewczyn, bo są coraz bardziej wybredne, ale za to tekstylia różne- o tak, czasami wynajduję coś naprawdę ładnego!

Tak jak chociażby poszewki na poduszki. Lniane, porządnie uszyte, przyjemne dla oka.



Te moje lumpeksowe zdobycze znajdują w naszym domu różne zastosowanie. Czasami zostawiam je na kiedyś, czasami poszewka na poduszkę staje się serwetką.





Na zdjęcie załapała się, jak widać, również zupa szparagowa. Mniam...Szparagi to prawdziwie wielkopolski przysmak. Pierwszy raz w życiu jadłam szparagi wiele lat temu u mojej cioci w Poznaniu właśnie i nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Za to teraz na sezon szparagowy czekam z utęsknieniem i objadamy się nimi rodzinnie.


Ściereczka, też lumpeksowa, jest wprawdzie nieco wielkanocna, ale lubię ją o każdej porze roku.



                                                                          Bieżniki. Taki w salonie.





                                                                    I taki w kuchni



A na koniec części lumpeksowej lniany fartuch. Biały, elegancki i zapewne mało praktyczny, ale co tam! Fartuch i ja w obiektywie Gabrysi.


 Wiosnę mamy już w pełni. Na talerzach, w szafach, w ogrodzie! I jest to absolutnie cudowne! Nasz bez w pełnym rozkwicie, zrywam ile się da i póki się da!
 




Poza bzem mamy też duuuuuużo mięty- samosiejki, lawendę i inne kwiecie.


 




I róże. Piękne, duże, różnorodne, pachnące i niestety oblepione mszycami. Spryskałam je dzisiaj jakimś preparatem zakupionym w sklepie ogrodniczym, ale zastanawiam się nad alternatywnymi sposobami ratowania róż. Znacie coś? Możecie coś polecić?


                                   A na koniec wiosna na talerzu, czyli mój przedwczorajszy obiad.



                   Chwilo, wiosno trwaj! Jak najdłużej i jak najcieplej. Dobrego weekendu!
                                                                  Asia