poniedziałek, 27 lutego 2017

Oczy moich oczu


Oczywiście, że mam wiele powodów do narzekań. Kto ich nie ma?
Jakieś zmartwienia, kłopoty, nieporozumienia, trudne wspomnienia, niezrealizowane marzenia. Oczywiście, że mam. I oczywiście, że chciałabym jeszcze to i tamto. Wannę na przykład. A nie mam. Wakacje na greckiej wyspie, albo trzy tygodnie w Umbrii i Toskanii. Matko, jak bym chciała!
Mogłabym się zanurzyć po sam czubek głowy w moich chciałabym, a nie mam. I cierpieć katusze niespełnienia i zazdrości. Bo inni mają, a ja nie.

Ale jak mogę oczekiwać czegoś więcej, jeśli nie będę doceniała tego, co już mam? Już starożytni wiedzieli przecież, że im więcej masz i jesteś za to wdzięczna, tym więcej otrzymasz.

Otwieram oczy i widzę moje prawdziwe życie. Tak, to jest mój zaspany i spóźniony poranek, to jest moja łazienka bez wanny, za to prawie zawsze zajęta (szczególnie o poranku), to jest moja brudna podłoga i wywalone na środku salonu pranie do poskładania. Moje zmarszczki, moje niepofarbowane odrosty,  mój brzuch i moje biodra, które pamiętają trzy ciąże i trzy dziewczynki na tych biodrach wynoszone. Zawieszenie  zawodowe też jest moje. Odkurzanie, mopowanie, gotowanie, pranie, wożenie, składanie, załatwianie, wycieranie, pocieszanie. Moje. Wszystko moje. Obfitość i bogactwo.
To widzę, kiedy otwieram oczy. Życie po prostu.

A kiedy otwieram oczy moich oczu, wtedy widzę nieco więcej, niż tylko te mopy i zmarszczki. Widzę ile mam. Widzę, doceniam i jestem taka wdzięczna!
W tym moim celebrowaniu i odczuwaniu wdzięczności nie osiągam może (jeszcze) najwyższego levelu, bo nie potrafię na przykład dziękować za  mandat, czy inne mało przyjemne zdarzenia losowe, ale poza tym, idzie mi całkiem nieźle, myślę.

Dziennik wdzięczności. Mój niebieski zeszyt. Kilka zdań, wydarzeń, spotkań za które jestem wdzięczna. Dzisiaj, wczoraj, codziennie coś się znajdzie. Poza najważniejszymi na świecie osobami, zdrowiem, bezpieczeństwem, pokojem, całym tym osobistym bogactwem jest masa darów w każdy poniedziałek, wtorek i piątek.

Poranna kawa wypita w ciszy.
Jakieś przeczytane, poruszające słowa.
Niezwykłe spotkanie, przypadkowe, lub nie.
Pyszny obiad.
Inspirujący wywiad usłyszany w radiu.
Bladoróżowe róże w wazonie.
Bezinteresowna pomoc.
List w skrzynce.
Miłe komentarze pod wpisem na blogu.
Przytulenie, miłe słowo od córki.
Ogień w kominku rozpalony przez męża, kiedy jeszcze spałam.

Jest się czym cieszyć. Wdzięczność nadaje sens naszemu życiu. Dodaje mu smaku i koloru. To cudowne uczucie.



Od joanny w kolorze dostałam piękną fotografię jej autorstwa. Las zimą. Niezwykły zupełnie i tajemniczy ten las. Uwielbiam świat widziany oczami Asi. Fotografia czeka na gwoździe w odpowiednim miejscu na ścianie. Asiu, dziękuję!


Od Izy z Domowego Zakątka przyszedł list. Leżał w skrzynce pocztowej biedak i tak zmókł, że został z niego tylko adres Izy. Tak żałuję, że nie mogłam przeczytać słów, które Iza do mnie napisała. Ale dziękuję z całego serca. Bardzo jestem za ten niezwykły list wdzięczna.

Mojemu mężowi za przycinanie, skręcanie, ścieranie i montowanie tego stolika dla mnie. Wcale nie musiałam długo wiercić dziury w mężowskim brzuchu. Po prostu zrobił to dla mnie. I teraz mam takie oto miejsce pracy twórczej.





Za każdy zostawiony komentarz. Dziękuję. Za miłe, wspierające słowa. Za mejle. Za to, że zaglądacie. To bardzo miłe! Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Od kilku dni babidom funkcjonuje też na Instagramie.  Moja córka Gabrysia mnie zmobilizowała, pokazała mi hasztagi, serduszkowe polubienia i inne takie cuda wianki. No to teraz melduję się tam czasami. Gabrysiu, córko moja Ty zdolna i mądra taka- dziękuję!

Żegnam się z Wami dzisiaj pstryknięciem w moje ulubione lustro i bukietem kwiatów. Dla Was. W dowód mojej wdzięczności!



     
                                                                 Asia

środa, 22 lutego 2017

Kulki pełne zdrowia


Kiedy mieszkałam w moim rodzinnym domu, zdrowe jedzenie miałam jakby w pakiecie. Mleko i nabiał prawdziwe i świeże, z pobliskiej mleczarni, albo od sąsiadki, pani Klamkowej, a raczej od Klamkowej Mućki.

Owoce i warzywa z ogrodu babci i dziadka, albo z naszego, przydomowego. Piwnica w naszym domu wypełniona była po brzegi wekami. Jesienią deptałyśmy z siostrą kapustę w ogromnej beczce. Stopami okutanymi w foliowe worki. Tej kapusty starczało potem naszej pięcioosobowej rodzinie na całą, długą zimę.
W piwnicy było też bardzo chłodne pomieszczenie, wybetonowane tylko w połowie. W drugiej części była usypana ziemia, a w niej marchewka, buraki, cebula, czosnek. W kopcach na polu ziemniaki. Kurczaki na rosół od babci, jajka od szczęśliwych kur też. Wędliny wędzone na podwórku przyjaciół rodziców. Pachnące i smaczne.
Spożywałam te dobra nieświadoma ich wartości. Należało mi się, jak ciepłe łóżko, jak rodzice, brat i siostra przy jednym stole.

Powspominałam sobie nieco rzewnie, czas wrócić do rzeczywistości.
A rzeczywistość jest taka, że w mojej piwnicy wydeptanej kapusty nie ma, a o zdrowe jedzenie w tym niezdrowym świecie trzeba trochę powalczyć.



Nieustannie szukam inspiracji w książkach kucharskich, jestem na bieżąco z tym, co w trendach żywieniowych piszczy, nieustannie podejmuję wysiłek, żeby zdrowo nakarmić moją brygadę. 

A że mam na stanie jedną wegetariankę (Gabrysia przeszła na wegetarianizm chwilę po tym, jak Cecylka po kilku latach wegetarianizmu zatęskniła za odrobiną mięsa), alergiczkę, dwie (w tym ja) nie tolerujące laktozy, to sprawa nie jest taka prosta.

Ale są kulinarne odkrycia, które szczęśliwie pasują każdemu w naszym domu. I do takich właśnie należą kulki pełne zdrowia. Pomysł i inspirację zaczerpnęłam z książki Agnieszki Maciąg.
Za każdym razem przepis nieco modyfikuję, bo nie zawsze mam pełen zestaw produktów. Szukam wtedy zamienników.

Już od samego czytania składników kręci się w ogłowie od bogatej, odżywczej treści. Nic, tylko karmić swoje ciała.







                                                                Składniki

100 g suszonych niesiarkowanych moreli
100 g masła migdałowego
50 g pasty tahini
100 g pestek słonecznika
łyżka nasion chia
łyżka nasion siemienia lnianego
2 łyżki kakao
4 łyżki syropu z agawy lub miodu (ja daję pół na pół)
łyżeczka cynamonu
2 łyżeczki oleju kokosowego

                                                          Do obtoczenia kulek

Surowe kakao
nasiona sezamu
wiórki kokosowe

                                                                     Wykonanie

Wszystkie składniki wymieszaj w blenderze. Im silniejszy, tym lepiej. Formuj kulki, obtaczaj je w nasionach i kakao. Najlepiej smakują, kiedy na ok. pół godzinki włożysz je do lodówki.

                                                                     Smacznego

 
                                                                 Asia

poniedziałek, 13 lutego 2017

Biżuteria






Jak każda chyba kobieta lubię świecidełka. Kolczyki, łańcuszki, bransoletki, wisiorki, ewentualnie korale. Dokładnie w takiej kolejności. Najmniej ulubionym przeze mnie biżuteryjnym gadżetem są pierścionki. W zasadzie noszę tylko obrączkę, czasami dokładam do niej pierścionek zaręczynowy.

Upodobania w tej materii zmieniały się razem ze mną. Mam wrażenie, że im starsza jestem, tym bardziej doceniam klasykę, pewien minimalizm i jakość.

Dawniej lubiłam srebro, złoto w ogóle mnie nie ruszało. Kiedyś lubiłam częste zmiany, głównie kolczyków. Nosiłam dłuższe i kolorowe. Dobierałam je do stroju, chusty, czy co mi tam jeszcze w duszy zagrało. Mój podstawowy zestaw wciąż mam i pewnie się z nim nie rozstanę, bo może jeszcze kiedyś, od czasu do czasu, w przypływie radosnej potrzeby czegoś, co podkręci mój wygląd.



Dzisiaj wieje nieco nudą, ale dobrze mi w takiej minimalistycznej i bardziej stonowanej wersji.




Z naszego wypoczynkowego wyjazdu do Kołobrzegu przywiozłam sobie szklaną taką jakby skrzyneczkę. Kupiłam ją w ulubionej przez Asię z mylittlewhitehome hurtowni Mirpol.

Asiu, dziękuję za mejla naprowadzającego. Trafiłam tam bez problemu i nieco pobuszowałam.  Hurtownia jest ogromna i można dostać oczopląsu. No i wyjść z pustym portfelem. Udało mi się jednak powstrzymać swoje zakupowe zapędy, zgodnie z noworocznym postanowieniem, którym jest minimalistyczna droga ku lepszej, lżejszej codzienności.

Najdroższym zakupem był koc w kolorze pudrowego różu dla Gabrysi. Bo Gabrysia była tam ze mną, no i jakoś nie umiałam jej odmówić. No a dla mnie ta skrzyneczka. Od razu pomyślałam o mojej w niej biżuterii. Dotychczas swoje skarby przechowywałam w drewnianym pojemniku z przegródkami z napisem Time for Tee.

No to przyszedł czas na elegancję. Ozdoby posegregowałam, przejrzałam, podjęłam kilka męskich decyzji i zostawiłam tylko te najbardziej ulubione ozdoby. Nie jest ich wiele. Ale w sumie niewiele potrzebuję. Te złote kolczyki noszę przez większą część roku.


Chyba że zatęsknię za srebrem. I za zegarkiem. Mam go od wielu już lat i bardzo jestem do niego przywiązana. Jest taki mój po prostu.



Bransoletki kupione za grosze. Bardzo delikatne i kobiece. Noszę je głównie wiosną i latem.


I moja szklana szkatułka w kilku odsłonach. Kiedy ją otwieram i wyciągam z niej kolczyki, albo łańcuszek, czuję się jakoś tak elegancko. I fajnie mi z tym. Taki drobiazg, a bardzo cieszy. Podoba się Wam?





                                                       Pozdrawiam Was serdecznie.
                                                                      Asia



środa, 8 lutego 2017

Kolorowe życie





Koronkowe gorsety, jedwabne bluzki, złoto w uszach i na palcach, wyprawy do Paryża i Wiednia. Długą drogę przebyła Halina od  łanów zboża i rodzącej w polu Kowalikowej do tej krainy obfitości. Potrafiła to docenić i cieszyć się tym jak mało kto.
 Stach miał słabość do swojej konkubiny i hojną rękę. W prezencie ślubnym dla Artka i jego żony- miss ziemi słupskiej- kupił nowożeńcom Fiata 126p. A kiedy na świecie pojawił się Tomek, mianował siebie dziadkiem i rozpieszczał malca wizytami w pewexie.
Halina każdy dzień rozpoczynała od kawy w filiżance Rosenthal z lat trzydziestych XX wieku.  Seria Pompadour. 
W ten czarny wtorek upiła ledwie łyk, kiedy zadzwonił telefon- jedyny w całej kamienicy- i ciotka została bez Stacha. Upadł w swoim sklepie i zmarł na zawał. Nie pożegnawszy się.
Czerwone usta, ufryzowana trwała na głowie, marlboro z lufki, mocna kawa z rana i łyk koniaku wieczorem. Halina żyła  jak zawsze. Luksusowo i wciąż pełną piersią. Tyle że bez Stacha.  

- Szczęściara ze mnie. Taka miłość mi się przytrafiła- powtarzała.  

I byłaby wiodła dostatnie życie w starej kamienicy, gdyby nie okrutna strata, z którą przyszło jej się zmierzyć krótko po śmierci ukochanego mężczyzny.
Jesienią u sześcioletniego Tomka zdiagnozowano guza mózgu i pomimo starań najlepszych specjalistów, wczesną wiosną  wnuczek Haliny zmarł.
Przez kilka dni ciotka siedziała na krześle bujając się rytmicznie. Przód, tył, przód, tył, osierocona i zrozpaczona. Usiadłam jej na kolanach, wtuliłam głowę między  piersi i słuchałam  serca, które wystukiwało rytm końca życia.
Ale jej życie nie chciało się jeszcze skończyć. Przeniosło się tylko. Najpierw do szpitala psychiatrycznego, potem do całodziennego ośrodka opieki.
Halina odnalazła tam spokój i znowu malowała usta na czerwono.  Specjalnie dla niej zamawiano fryzjerkę i kosmetyczkę. Artek nie żałował grosza dla matki. Cieszyła się, kiedy w krótkim czasie na świecie pojawiły się trzy wnuczki. Piękne jak ich mama. Ta miss ziemi słupskiej.
Odwiedzałam ciotkę często. Przynosiłam dwie filiżanki Rosenthala, które mi kiedyś podarowała, robiłam kawę i zaczynałyśmy nasz zwyczajowy dialog.

- Marlboro przyniosłaś?- pytała
- Przyniosłam. A lufkę masz?
-  W szufladzie. Bez lufki nie palę.
- Jasne. Zapalę z tobą. Chociaż nie palę, żeby nie było.
- A co, zęby cię bolą?

Śmiałyśmy się do rozpuku z tych zębów.  Moje czasem bolały i musiałam się z  boleści Halinie wygadać. Jej zęby znikały, jeden po drugim, jak mleczaki.
Kiedyś na tę naszą tytoniową psychoterapię  wszedł nowy, nieopierzony jeszcze lekarz. Kazał Halinie schować Marlboro i lufkę. Ale to szybko, szybko miła pani.
Ciotka szeroko się uśmiechnęła i zaśpiewała:

 Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech…o, o, o, nie poganiaj mnie…
- Znasz to synku?
- Nie znam
- To sobie kup Maanam i się naucz.
- Szczęściara ze mnie, wiesz?- mówiła. – nie mam zębów to i nie bolą. I wiesz, ja takie dobre życie miałam. Boże.  Takie dobre. Można je opisać, żeby inni wiedzieli, jakie ja, Halina piękne życie miałam.  Opiszesz?
- Opiszę ciociu. Opiszę.



                                                                          Asia


poniedziałek, 6 lutego 2017

Ciąg dalszy...



życia figlarnej Haliny. Zapraszam!




Świeżo upieczona mężatka z zawiniątkiem w ramionach wsiadła pewnego  popołudnia do lśniącego trabanta i niczym królowa wyjechała z Heńkiem zdobywać miasto.
 Zostawiła za sobą podpierających płot Romków, trudy pracy w polu, nieustannie modlącą się matkę i cały ten wiejski grajdołek.          
Nie zdążyła się jeszcze Halina na dobre w tym wielkim mieście rozgościć, kiedy w  drzwiach ich małżeńskiego  M3 stanęła kobieta z dzieckiem na rękach.
Mała Dorotka okazała się być siostrzyczką Artka. Młodszą o jeden miesiąc.  I jakkolwiek trudno w to uwierzyć, nie jedyną.
W jednym roku Heniek poczęstował swoim nasieniem kilka kobiet, zapewniając sobie tym samym  różnorodność i ciągłość genetyczną. Byczek rozpłodowy z niego był pierwszego sortu.
Na nic się zdały heńkowe błagania i zapewnienia, że tylko ona, Halina się liczy, że przecież ją właśnie wybrał na dobre i na złe. Moja ciotka była nieprzejednana. Pogoniła Heńka ze swego życia raz na zawsze. No,  prawie na zawsze.
Jeden, jedyny raz  przyjechał wujaszek do moich dziadków, żeby zobaczyć swego syna, Artka. Żar lał się z nieba, więc poszliśmy wszyscy razem nad jezioro. Piszcząc z uciechy wskoczyliśmy do wody. Heńkowi upał też dawał się we znaki, zrzucił więc z siebie garnitur, a potem koszulę. Wynurzyłam się z wody i zobaczyłam na brzegu owłosionego od stóp do głów potwora. Na krótką chwilę odwrócił się tyłem, prezentując obficie zarośnięte plecy.
O matko!- szepnęłam cicho i natychmiast zanurkowałam pod wodę. Długo wypłukiwałam z oczu szok, którego doznały.
Nie mogłam pojąć, dlaczego moja piękna ciotka wyszła za takiego  goryla. Wprawdzie już się z nim, na szczęście,  rozwiodła, no ale przecież kiedyś musiała się z nim całować i – o Boże- jakoś go dotykać, no bo skąd  wziąłby się Artek?
Heniek wyjechał, przez nikogo nie żegnany. I wszelki słuch o nim zaginął.
Halina na wieś nigdy nie wróciła. Przywiozła tylko Artka do dziadków na wakacje, które trwały kilka lat, a sama po rozwodzie z owłosionym  Heńkiem kupiła sobie bardzo drogie futro, według mnie z pluszowych misiów i kilka par szpilek. Ścięła warkocz i zrobiła sobie trwałą ondulację. Była kobietą luksusową, a  jej znakiem rozpoznawczym, oprócz cycków,  stały się czerwone usta i wysokie obcasy.
Poszła też do jakiejś wieczorowej szkoły i po dwóch latach została panią intendentką. Romansowała z najprzystojniejszymi i najbardziej wpływowymi mężczyznami w mieście. Pozwalała się zabierać na wakacje do Bułgarii, Czechosłowacji i Turcji.
Paliła papierosy Marlboro przez lufkę. Z elegancją Marleny Dietrich i spojrzeniem Marylin Monroe.  Odwiedzałyśmy z mamą Halinę kilka razy w roku, w tym jej miejskim mieszkaniu, z widokiem na  blokowiska.  Ja jeździłam sobie  windą po wszystkich piętrach, a moją mamę zawsze wtedy bolały zęby. Mówiła mi , że tylko dymek z Marlboro uśmierza te bóle, a ja jej szczerze współczułam.
Nocami podsłuchiwałam ich dorosłe rozmowy.
- Przecież ty jesteś mężatką Irenka, co ty możesz wiedzieć o seksie?- pytała Halina moją matkę i dzieliła się swoimi, zgoła odmiennymi  doświadczeniami.
- Waldi był szarmancki i dobrze tańczył, ale miał takiego małego, słuchaj, że czułam ledwie gilganie.
- Janusz  z kolei  miał się czym pochwalić, nie powiem, ale chyba nie mył zębów, bo mu zawsze czosnkiem z gęby jechało. Daj spokój. Szybko go pogoniłam. Stawiał mi potem kwiaty w wazonach pod drzwiami. Przez dwa miesiące. Wyobrażasz to sobie? Mam teraz całą kolekcję kryształów. Wybierz sobie jakiś Irenka, bo brakuje mi już na nie miejsca.
- Zdzisław? Tak, Zdzisław był prawie idealny. Sprawny taki, pomysłowy pod kołdrą, znał się na rzeczy chłopak. Ale cholernik taki zazdrosny, że z tej zazdrości pociął mi kiedyś moje futro (to z misiów) i teraz zostało mi tylko jedno, krótkie przed kolano,  z nutrii. Ale to przecież nie to samo. 
O moim ojcu mówiła:
- Ten mój brat to przystojny jest jak Olbrychski, ale marudny i upierdliwy, jak Kowalik. Jak ty z nim wytrzymujesz Irenka?
Porównania do Kowalika nie mógł zrównoważyć nawet urok amanta polskiego kina. Była to największa ujma i jawna zniewaga.
Kowalik to mąż Kowalikowej, tej samej, która kiedyś w polu rodziła Stefanka. Potem powiła jeszcze dwoje dzieci, po czym poszła do jeziora i się utopiła. Wszyscy we wsi gadali, że to przez tego jej chłopa, który dzieciaki umiał robić tylko po pijaku i tak kobiecinie żywot uprzykrzył, że wolała to życie zakończyć, niż nieść  swój kowalikowy krzyż przez kolejne lata.
Nie wiem, co o swoim krzyżu myślała moja matka, ale po każdej wizycie u Haliny wstępował w nią nowy duch. Ojciec nie chciał jej potem puszczać w te odwiedziny, ale ona wtedy tupała nogą, pakowała słoiki pełne wiejskich rarytasów i pędziła do ciotki autobusem typu ogórek. Leczyć te bolące zęby…
Pewnej mroźnej zimy, w kawiarni Klubowa, Halina poznała Stacha. Podszedł po prostu do stolika, przy którym siedziała ciotka z innymi paniami intendentkami i poprosił ją do tańca.
Tańczyć nie umiał w ogóle, ale kiedy męską dłonią zagarnął Halinę i przytulił ją całą do siebie,  po raz pierwszy  trafiła ją strzała amora.  Prawdziwa, a nie z plastiku. Tak mi przynajmniej mówiła.
Ważni mężczyźni w życiu Haliny pojawiali się nie wiadomo skąd. I jakoś tak przez przypadek.
Stach, właściciel sklepu z porcelaną Rasenthala, w kawiarni Klubowa znalazł się też nie wiadomo skąd. Ale wiadomo po co.
Porwał Halinę do swego eleganckiego życia na kilka lat.




                                          Jutro zapraszam na zakończenie opowieści. 
                                                                 Asia

niedziela, 5 lutego 2017

Zbieractwo



Nie lubię rozwiązywać krzyżówek. Nie lubię, kiedy moje córki dopadną jakąś, gdzieś i rządne odpowiedzi głośno czytają pytania konkursowe.
Z imieniem dla Mickiewicza, autora  romantycznych "Dziadów" jako humanistka jakoś sobie poradzę, ale przy reszcie czuję się jak intelektualny imbecyl. Odpowiedzi zwykle mam na końcu języka, albo złośliwe takie akurat ulatują z mojej głowy, albo po prostu nie wiem. I trzeba się do tego przyznać. Że się na ten  przykład nie pamięta symbolu Kobaltu tudzież Irydu, ponieważ, albowiem córeczko mamusia z chemii miała yhm, yhm, mierny. 

Lubię za to swoje łącza neuronalne zmuszać do roboty w inny sposób. Bo że trzeba, to wiem. Na starość będzie jak znalazł. Może potomni kiedyś powiedzą, żem bardzo stara, ale bystra jeszcze i na umyśle całkiem, całkiem...
No to się ćwiczę. Obserwuję sobie ludzi i wymyślam im historie życia, dopowiadam resztę do zasłyszanego skrawka rozmowy, albo wyobrażam sobie, o czym rozmawiają.
Jadę w korku na przykład. W lusterku widzę samochód za mną, a w nim mężczyznę i nastoletniego chłopca. Uśmiechnięci rozmawiają ze sobą. Może właśnie ojciec uświadamia syna w kwestiach damsko- męskich? I rozanielony opowiada o Beacie, swojej pierwszej miłości?

Albo taka sytuacja na parkingu. Ja znowu w samochodzie. Czekam na męża. Przede mną stoi samochód marki wielkiej i wypasionej, obok niego para. Facet typ ABS, czyli Absolutny Brak Szyi, dziewczyna- anorektyczna superlaska w super miniówce. Kłócą się strasznie. Nic nie słyszę oczywiście, dzięki czemu mogę ćwiczyć moje łącza.



- Miałeś być tu już pół godziny temu do cholery!
- Przestań się wydzierać kobieto. Daj te klucze i wsiadaj do samochodu!
- Gdzie byłeś?
- Dawaj  te klucze!
- Gdzie byłeś ja się pytam
- O co ci kurwa znowu chodzi? Zawsze to samo. Gdzie byłeś i gdzie byłeś. Dawaj klucze! Zimno jest.
- Teraz to zimno jest. Pół godziny tu stoję i trzęsę dupą. Z kim gadałeś przez ten pieprzony telefon!!
-Z matką! Dawaj te klucze  

I tak dalej...
Takie mam widzicie intelektualne uciechy. 
Zbieram więc sobie takie różne obserwacje, historie, dialogi i dbam w ten oto sposób o moją pogodną starość.

Pobyt nad morzem i moje codzienne spacery z kijkami to doskonałe źródło inspiracji. Ludzie przyjeżdżają do sanatorium, robią kilometry  po plaży i opowiadają współkuracjuszom historie swojego życia. Ja wcale nie podsłuchuję. Zwyczajnie idę sobie z kijkami i mijam te skrawki opowieści.
A neurony nie śpią. Neurony pracują. 
O każdym życiu można opowiedzieć. Ilu ludzi, tyle historii. Każda rodzina ma swoje opowieści, tajemnice, ważne wydarzenia. I z tych historii można czerpać garściami.



 

 



Kiedyś Renata, moja mentorka i przyjaciółka opowiedziała mi historię swojej babci Ani. Jej życie obfitowało w dramatyczne i niewyobrażalnie trudne momenty, a mimo to, pod koniec życia babcia Ania z zachwytem w głosie mówiła, że miała takie dobre życie. Zuch Babcia Ania.

Życie warte opisania. Każde życie jest warte opisania. Lubię zbierać historie życia i je opisywać. 

                                                          HALINA


Każda chyba rodzina posiada zestaw imion, których się nowo narodzonym w familii dzieciom nie daje. A bo była kiedyś we wsi taka jedna, a bo to się kojarzy z jakimś dramatycznym wydarzeniem, a czasami takie imię to klątwa i pech na całe życie dla człowieka. Po prostu nie i koniec!
W mojej rodzinie to Katarzyna.

 Chodziła kiedyś po wsi głupia Kaśka od Adamczyków- opowiadała moja babcia- i śpiewała sprośne piosenki.  Śmiała się przy tym rubasznie i podnosiła spódnicę po samą brodę, pokazując chłopakom swoje wdzięki.  Bozia jej mądrości poskąpiła i nie wiadomo za jakie grzechy rodziców taką Kaśką pokarała. Bo że nagrzeszyli, to pewne. No to potem wstydzić się musieli.
A mojej mamie Katarzyna się podobała. Imię, bo tej od Adamczyków nie znała. Nosząc mnie pod sercem upierała się, że albo Krzysiu, albo Kasia.
Babcia załamywała ręce i rwała włosy z głowy. W dzień lamentowała, a nocami żarliwie szeptała w ucho najświętszej panienki i wznosiła oczy ku górom, w niebie szukając ratunku. Modlitwy zostały widać wysłuchane, bo Katarzyna mam na drugie. Chociaż mama tak marzyła o Kaśce na pierwsze…

No i Halina.
Jedna w rodzinie jest i wystarczy  na kilka kolejnych pokoleń.
 Barwna, figlarna ciotka Halina. Hulała i bawiła się całe życie, z każdego dnia i wydarzenia wyciskała ostatnią kroplę nektaru i spijała go, robiąc ze swoich umalowanych na czerwono ust zmysłowy dziubek.
- Dopóki oczka się świecą, a biodra falują, żyć się chce- mówiła jeszcze  na łożu śmierci do swoich trzech wnuczek, zanim zamknęła powieki na zawsze, gasząc tym samym światło.
Młoda Halina była ponoć soczysta, jędrna i do schrupania. Byli szczęśliwcy, którzy posmakowali tej słodyczy, bo Halina czasami dawała się chrupnąć…
Ale o tym za chwilę.
Jej warkocz w kolorze zboża sięgał do zapierających dech pośladków, biodra podobno kołysały się na wschód, zachód, północ i południe, nawet, kiedy Halina spała, ale znakiem rozpoznawczym Haliny i tak były…cycki.
Te, opowiadali towarzysze młodzieńczych lat Haliny, wyłaziły spod każdej bluzki. Jak nie górą, to dołem, ostatecznie czmychały  bokiem.  Nie mieściły się nawet w ruskich biustonoszach, po które ciotka w późniejszych latach ruszała do naszych sąsiadów.
Bardzo szybko zrozumiała i doceniła siłę rażenia swych klejnotów. Bez kompleksów, ba, dumna i zawsze strojna kroczyła wiejskimi drogami,  opędzając się raz po raz od Stasiów, Jasiów i Romków.
Krągłości Haliny sprawiały, że testosteron rozsadzał i rwał portki chłopakom z wielu okolicznych wsi. Tańce godowe na potańcówkach zawsze kończyły się obitymi mordami i utratą honoru przez jakiegoś nieszczęśnika, który o świcie lizał rany i z podkulonym ogonem wracał do swojej chałupy z niezaspokojoną erotyczną potrzebą i poczuciem dojmującej porażki.
Żyzna, lubelska  ziemia, po której stąpała Halina rodziła obficie i tak też było tego pamiętnego roku. Chłopi tęsknie upatrywali końca żniw i szykowali już gardła na dożynkową wódkę. Umęczone robotą i upałem kobiety rozpinały kolejne guziki swoich lnianych koszul i coraz wyżej podciągały kuse spódnice. Wietrzyły spocone uda i łona.
Kowalikowa nie rozpinała i nie wietrzyła.  Śpieszyła się. Snopki jeszcze nie powiązane, a tu kolejny dzieciak lada dzień na ten świat wymyśli sobie przyjść. Brzuch ciężki i nisko jakoś, znak, że poród tuż, tuż, choć go dopiero po pełni księżyca upatrywała. Zawiązała mocniej szmatę pod brzuchem, zacisnęła krocze i schyliła się po kolejny snopek. Wody płodowe,  jakby nic sobie z tych kowalikowych zabiegów nie robiąc, popłynęły wtedy ciurkiem po jej opuchniętych i podrapanych nogach.
Żniwujące kobiety porzuciły sznurki i sierpy, umościły rodzącej  legowisko  i wspierały dobrym słowem, jak umiały najlepiej. Stękała i parła biedaczka aż do zmroku, a dzieciak jakoś urodzić się nie mógł. W końcu kobiety uradziły, żeby posłać po starą Wołochową, która niejednej rodzącej cierpienia skróciła, a i nawet  życie uratowała.
Po ratunek dla Kowalikowej, przez pole i zagajnik, ile sił w płucach i nogach pobiegła Halina. Zdyszana, zaróżowiona od przejęcia i wysiłku, z rozwianym warkoczem, którego koniec podniecająco muskał rowek między pośladkami, stanęła już po chwili w drzwiach wołochowej chałupy.
  I wtedy właśnie Halina poznała Heńka
Zamiast starej akuszerki bowiem, w izbie zastała mężczyznę w garniturze. Elegancik rozdziawił tylko szeroko gębę i nie mogąc wykrztusić słowa, stał nieruchomo, przytrzymując się poręczy krzesła. Odurzony widokiem falujących, nie trzymanych w ryzach przez kusy gorset cycków Haliny, zachwiał się lekko i byłby pewnie padł do stóp tej chodzącej obietnicy seksualnych rozkoszy,  gdyby nie Wołochowa.
Stara wróciła właśnie z wychodka, a usłyszawszy o rodzącej w polu Kowalikowej, chwyciła jakiś tobołek i wybiegła z chałupy. Przez zagajnik i pole biegła Wołochowa, za nią Halina, a za Haliną wciąż jeszcze odurzony Heniek. Kiedy dobiegli do celu, rodząca drąc się niczym zarzynane zwierzę, wydawała właśnie na świat Stefanka, swojego siódmego syna.
Nikt nie wiedział, co Heniek z miasta, ten w garniturze robił tamtego dnia u wiejskiej akuszerki. Ona sama milczała jak grób w tej sprawie. Czasami tylko zagadnięta przez ciekawskiego rozmówcę, kiwając głową powtarzała:
- Co te głupie baby widzą w tym Heńku? Co one w nim widzą?
O jakich głupich babach mówiła Wołochowa, Halina nie chciała wiedzieć. Heniek z miasta podobał jej się jak żaden z lokalnych adoratorów, a do tego niczym samiec w rui biegał za nią przez kolejne miesiące. Aż sobie wybiegał.  Najpierw  syna Artka, potem ślub i huczne weselisko.  Dokładnie w takiej kolejności, co spowodowało wzmożony przepływ babcinych  zdrowasiek z ziemskiego padołu do nieba.




Druga część opowiadania jutro. Nie chcę Was zamęczyć, a opowiadanie jest dosyć długie. I pikantne. Napisałam je kiedyś, kiedy odwiedziła mnie wena.

                                                                Do jutra
                                                                   Asia