wtorek, 18 kwietnia 2017

I po świętach...






Pisałam już o tym, że mam popsutą zmywarkę?
Bo mam. Najpierw długo czekałam na wysłannika z serwisu, aktualnie już od dwóch tygodni czekam na jakąś pompę czy coś i doczekać się nie mogę. Schodzi mi na tym czekaniu druga butelka płynu do mycia naczyń...
Następnie w czwartek, w przeddzień wyjazdu do moich rodziców na święta zepsuł mi się telefon. Po prostu nie włączył się i już. Wszystkie numery telefonów odpłynęły wraz z nim w wirtualny niebyt. A ja pozostałam bez kontaktu, poza kontaktem i z brakiem kontaktów.
Niefortunnie dość rzuciłam wtedy rozdrażnione nieco "no, co jeszcze?". Wszechświat nigdy nie czeka zbyt długo z odpowiedzią.
 Samochód zapakowany, dziewczyny wygodnie umoszczone i pierwszy postój jeszcze na naszej ulicy. Jakaś plastikowa część z przodu mojej zafiry zgubiła gdzieś śrubkę i zwisało mi w związku z tym takie coś, zahaczało o asfalt i nie wróżyło beztroskiej podróży na Pomorze.
Mąż ratował w tym czasie życie pacjentów, mnie poratował przechodzący AKURAT (uwielbiam te wszystkie akurat i przez przypadek) sąsiad. Trochę to trwało, ale w końcu przykręcił śrubkę i gra gitara.
Coś mnie jeszcze przed podróżą tknęło i zajrzałam w dokumenty, czy wszystkie są. I oczywiście nie było. Moje prawo jazdy zniknęło. Gdybym nie zajrzała, kurcze, jechałabym już z uśmiechem na twarzy krajową 11- stką, a tak? Dziewczyny nadal umoszczone w samochodzie, a ja upocona przetrząsałam chałupę.
Prawo jazdy znalazłam na dnie szuflady, w małej torebusi, którą gdzieś, kiedyś, w jakiejś zamierzchłej przeszłości miałam ze sobą. Jak długo jeździłam bez prawa jazdy, nie wiem zupełnie. Ale pół roku na pewno.
Więcej pytania, "no, co jeszcze?" nie zadawałam.

Do rodziców dojechałyśmy już bez przygód. Słuchałyśmy płyt z muzyką koreańską, albo japońską, nie wiem dokładnie. Płyty podarował mi kiedyś mój francuski szwagier i naprawdę wciągnęła nas ta egzotyka.
A u rodziców, jak u rodziców. Było już tylko lepiej. W sobotę dojechał mój mąż i mój teść. Był też mój brat z narzeczoną i jego córka Lenka, ukochana kuzynka naszej Marysi.
Pyszne jedzenie, kwiecień plecień, bo słońce jednego dnia i śnieg z wiatrem następnego.
Z aktywności fizycznej skakanie przez linę, biegi w lesie (pobiegłam z moją córką jeden jedyny raz), jeden spacer z mężem, pływanie łódką po stawie, wędkowanie z dziadkiem i spacery z kuchni do stołu i z powrotem.






I generalnie, lenistwo...



                                   Las piękny, zielony i pełen świeżego powietrza. Cudo!





Telefon zresetowany, numery na swoim miejscu, my też. Jutro 6.15 zadzwoni budzik i wstanie kolejny wspaniały, kwietniowy dzień. Deszcz, wiatr, śnieg, czy może słońce i śpiewy ptaków? Zobaczymy. Ważne, że kolejny dzień przyniesie ze sobą nowe możliwości.

                                              Do napisania!
                                                  Asia

6 komentarzy:

  1. Fajny post,taki ku przestrodze a jednocześnie pokrzepiający..Zmagania z codziennością to pikuś wobec piękna świata i rodzinnej harmonii..Pozdrawiam ciepło w zimny kwietniowy dzień:)Ewa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie przygody to w sumie samo życie, prawda? Pozdrawiam Cię Ewo serdecznie. Asia

      Usuń
  2. czyli życie płynie swoją codziennością, z przystankiem na święta.... tak jak u mnie :) ale my to przecież kochamy tak naprawdę :) wszystkiego dobrego :) Emilystar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że kochamy! I to jest cudowne. Uściski serdeczne, Asia

      Usuń
  3. Samo życia z przerwami na resetowanie:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Takie swięta to idealne odstresowanie i oderwanie...od wszystkiego :) Ta łódka...uwielbiam :)

    OdpowiedzUsuń