czwartek, 30 listopada 2017

Ważne


Piszę o tym często, ale napiszę jeszcze raz. Bo to strasznie ważne dla mnie jest.
Jestem wzruszona, poruszona, szczęśliwie zadziwiona, kiedy czytam Wasze komentarze z prośbą o kolejne posty. I że to, o czym piszę i co pokazuję jest dla kogoś ważne i wartościowe. A pokazuję przecież nie tylko mój dom, ale również to, co w sercu i duszy.
Wychodzę tu do Was czasami z głębokości moich refleksji i się nimi dzielę.
Poniekąd się obnażam i intymnie dzielę się sobą.

Niektórzy z Was wolą wpisy wnętrzarskie. Inni lubią mnie poczytać i czują się zainspirowani, czasami bardzo wdzięczni, że o czymś im przypomniałam.
Każdy komentarz jest istotny i ważny. Nie jestem w stanie, co oczywiste, spełnić oczekiwań każdego.
Niemniej jednak zastanawiam się czasami, jaki ten mój blog ma być.
Czy pokazywać tu raczej przemeblowania, odnawiane meble i dekoracje, czy może częściej pisać o życiu po prostu.

Póki co wpisy powstają spontanicznie. Czasem bardziej ja, innym razem dom, a jeszcze innym przepis na jakiś smakołyk.

Jeśli to możliwe, napiszcie proszę, co lubicie w babim domu. To dla mnie niezwykle istotne wskazówki do przemyślenia, więc będę bardzo wdzięczna.

W blogosferze i na Instagramie ruszył już sezon świąteczny. Ja jeszcze trochę się wzbraniam, żeby intensywniej się potem tą cudną atmosferą cieszyć. Rzadko bywam w galeriach, więc plus jest taki, że nie bywam rozdrażniona przedświątecznym atakiem na  moje zmysły. Dla mnie wszystkiego jest tam za dużo i zdecydowanie za wcześnie!
A minusem jest to, że nie mam jeszcze ani jednego prezentu. A Wy? Macie???

Do domu przyniosłam jedynie małe światełka i często je zapalam. Trochę jako zapowiedź.





No tak, muzyczka świąteczna w sumie też czasami snuje się po domu...


I niezawodne umilacze na listopadowe ciemności i pochmurności. Kwiaty. Zawsze!




Jest coś jeszcze, co zawsze poprawia mi humor.


Zakupiłam kilka nowych ramek na grafiki i zdjęcia. Szukam inspiracji i pomysłów. Głównie pod kątem korytarza, w którym zaszły znaczące zmiany i chciałabym je Wam wkrótce pokazać. Tylko jeszcze te ramki muszę zapełnić. Tymczasem przeglądając albumy, znalazłam takie swoje zdjęcie. Bardzo lubię siebie na nim. Taka jestem tajemnicza i podoba mi się ta tajemniczość.
Dlaczego tylko zdjęcia dzieci wieszamy na ścianach?
A my? To co?

Zagościłam w salonie...


                                                  Serdeczności posyłam do Was.
                                                 I całe mnóstwo dobrych myśli!

                                                                 Asia

wtorek, 21 listopada 2017

Dieta BEZ

Kiedy byłam dzieckiem, część wakacji spędzałam u moich dziadków na pomorskiej wsi Łąkie.
W Łąkach był tylko jeden sklep spożywczy, w którym chleb (w dzień wcześniej zamówionej i odliczonej ilości) pojawiał się o godzinie 11 każdego dnia.
Babcia Marianna brała siatkę na zakupy, mnie, siostrę, kuzynki z Rzeszowa, jeśli akurat były i wędrowałyśmy przez wieś po ten chleb. Czasami było tego kilka bochenków.
Jeszcze ciepły, świeżuchny, z chrupiącą skórką. Zwyczajny taki.
W domu babcia kroiła grube pajdy, smarowała masłem, śmietaną i posypywała cukrem. Albo bez śmietany i cukru, za to z ogórkiem i pomidorem z dziadkowych krzaków. Boszszszsz...Jak to smakowało!

Nikt wtedy nie słyszał o razowych czy żytnich na prawdziwym zakwasie, nie kręcił nosem osłabiony nadmiarem i różnorodnością chlebowej oferty. Nie mówiąc już o jakimś tam kosmicznym glutenie. I że lepiej go nie jeść w niektórych przypadkach. Ja na pewno nie byłam tym przypadkiem. Jadłam wszystko, nawet maliny z robalami i potrawkę z lebiody autorstwa babci i nic mi nie szkodziło.

A teraz szkodzi.
A przynajmniej nie służy. A już na pewno w większych ilościach nie służy. Od kilku dni jestem na diecie BEZ i czuję się lepiej.
Jeszcze trochę mnie wystrasza ta bezglutenowa perspektywa, bo ja od ponad roku jestem również na diecie BEZ laktozy. Laktoza to dopiero dawała mi się we znaki! Nie zamierzam sobie robić kuku smacznym jogurtem, o nie!

Zwalam całą winę na tarczycę. Jej niedoczynność jest, jak piszą we wszystkich mądrych książkach, mocno powiązana z nietolerancją właśnie laktozy i glutenu. Podobno warto też zrezygnować z cukru, soi, ograniczyć spożycie jajek i roślin psiankowatych, czyli między innymi moich ukochanych pomidorów. Płakać mi się chce!

Nie będę wariować, to znaczy nie przerzucę się na li tylko jaglaną z dynią, ale przyglądam się temu dietetycznemu szaleństwu.

A zatem zdarza mi się upiec bezglutenowy chleb. Uwielbiamy go wszyscy i schodzi cały na jednym posiedzeniu. Przepis znalazłam w jednej z moich licznych, kulinarnych ksiąg. Które pasjami przeglądam i się inspiruję.


Przepis z tych prostszych i zawsze się udających. Znalazłam go w książce Grażyny Bober- Bruin "Pysznie bez glutenu".
I ten chleb dokładnie taki jest. I pyszny, i bez glutenu.


 
                                                                         PRZEPIS

130 g mąki gryczanej
260 g ulubionej mąki bezglutenowej (dzisiaj dałam gotową mieszankę bezglutenową, z Piotra i Pawła)
120 g ziaren słonecznika, pestek dyni i orzeszków piniowych (u mnie bez orzeszków)
1 i 3/4 łyżeczki soli
1 łyżeczka drożdży w proszku
360 ml wody

1. W misce wymieszać mąki z solą, drożdżami, słonecznikiem, pestkami dyni, wlać wodę i zmiksować mikserem na gładką masę (użyłam do tego końcówek- haków)

2. Miskę z ciastem przykryć ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce na noc

3. Następnego dnia nagrzać piekarnik do temp. 220 i na pół godziny wstawić do niego żeliwny garnek, czy inne naczynie, w którym będzie pieczony chleb

4. Po tym czasie wyjąć garnek, dno oprószyć mąką i wlać masę chlebową. Przykryć pokrywką

5. Wstawić chleb do piekarnika na pół godziny

6. Po tym czasie zdjąć pokrywkę i już bez przykrycia piec przez ok. 15 minut

7. GOTOWE

                                                                Smacznego i do napisania
                                                                            Asia

czwartek, 16 listopada 2017

Antresola


No i wyrosła nam najmłodsza córka z łóżka, które dotychczas rosło razem z nią. Wyrosła bardziej mentalnie, niż fizycznie szczerze mówiąc, ponieważ łóżko ów mogło sobie spokojnie urosnąć o jeden jeszcze kawałek materaca z zestawu.

Mowa o bardzo popularnym łóżku ze sklepu IKEA, które służyło Marysi kilka lat.



O naszego ostatniego pobytu u mojej siostry we Francji, Marysia zapragnęła antresoli, coś takiego mamo, wiesz, jak ma kuzynka...

Spanie pod samym sufitem może być atrakcyjne, okazuje się.
Mąż stare łóżko rozkręcił i przez chwilę Marysia spała na materacu.
Czekała cierpliwie na wymarzoną antresolę, asertywnie odmawiając kilku propozycjom, które jej pokazywałam w internecie. Doskonale wiedziała o co jej chodzi.
Ja takiego dużego mebla w jej stosunkowo niewielkim pokoju nieco się obawiałam, ale zupełnie niepotrzebnie. Antresola stanęła i jest naprawdę fajnie i przytulnie.




Obok antresoli stanie biały, wąski regał z Ikei, który jest... jeszcze w Ikei. Musimy podjechać i kupić. Póki co, cały bałagan chowa się pod biurkiem.

Marysia jest zachwycona!
Biurko wielkie, można rozłożyć się wygodnie z milionem kredek, papierków, wycinanek, zeszytów, od biedy zmieszczą się tam nawet zeszyty i książki...

Kilka kadrów z nowej Marysiowej przestrzeni.



 
Stan biurka posprzątany, czyli nieczęsty.



W pokoju Marysi mieszkają też patyczaki i myszoskoczek. Do niedawna również rybki. Bo nasza MAnia to miłośniczka zwierząt. W ogrodzie miała kiedyś własną hodowlę larw komarów. Ratuje wszystkie pająki, mrówki i muchy. Żadnej nie mogę ubić. Ani komara. Oszaleć można. Oto jeden z naszych patyczaków. Przyjemniaczek...


Pokoje starszych córek pokazałabym Wam bardzo chętnie, bo fajny mają klimat i bardzo je lubię. Nastolatki bronią jednak swoich twierdz, więc póki co- niestety, nic z tego.
Namawiam je usilnie.
                        
Tymczasem, do napisania. I jeszcze raz bardzo dziękuję za Wasze komentarze. Czytam je z uśmiechem na twarzy i ogromną wdzięcznością.


środa, 8 listopada 2017

Wieś


Kilka już razy pisałam o tym, że jestem dziewczyną ze wsi.
Ale w sumie, z takiej prawdziwej wsi to nie. Wychowałam się w małym miasteczku między Człuchowem, a Szczecinkiem. Mieliśmy fajny, wygodny dom niedaleko lasu, szkoły, parku, kościoła, dworca PKP, z którego w czasach licealnych codziennie jechałam do szkoły, do szczecineckiego liceum. A, i jeszcze rzut beretem do MGOK- u, czyli ośrodka kultury. Na dyskotekę czyli.

10 lat temu moi rodzice sprzedali nasz dom w miasteczku.
I wybudowali mniejszy we wsi obok.
Wioska maleńka, działka wokół domu ogromna, tuż za płotem staw, pola i las po sąsiedzku. Wiodą tam spokojne życie.




W ogródku mają wszystko prawie że. Warzywa, owoce, zioła. Mają z tym mnóstwo roboty, ale widzę, że wielką radość sprawia im taka samowystarczalność. Bo mają też swoje kury, a więc mięso i jajka- najszczęśliwsze.
Ich praca i cała energia przeniosła się z biur do wiejskich okoliczności.
Tata łowi ryby, jeden znajomy ma własną wędzarnię, więc wędliny tylko prawdziwe, sąsiad ma pasieki, a zatem i miody z dobrego źródła, nabiał też tylko z ekologicznej mleczarni z Białego Boru.

Spiżarnia pełna, dobudowana niedawno weranda pachnie najpiękniej na świecie!





Przez dom moich rodziców nieustannie przewijają się goście. Sąsiad wpada na herbatę, koleżanka z miasteczka po jajka i pogadać, znajomi z okolicznych wiosek, też na emeryturach, przyjeżdżają coś wspólnie poświętować, albo ot tak, po prostu, odwiedzić.

Kawa się parzy, garnki odgrzewają, drewno trzaska w kominku, rozmowy się toczą.
Dzieciaki nigdy się tam nie nudzą!


Ja też nie. Lubię pooddychać tamtym powietrzem. Czuję się tamtejsza.



                                                             Do napisania Kochani!