niedziela, 5 lutego 2017

Zbieractwo



Nie lubię rozwiązywać krzyżówek. Nie lubię, kiedy moje córki dopadną jakąś, gdzieś i rządne odpowiedzi głośno czytają pytania konkursowe.
Z imieniem dla Mickiewicza, autora  romantycznych "Dziadów" jako humanistka jakoś sobie poradzę, ale przy reszcie czuję się jak intelektualny imbecyl. Odpowiedzi zwykle mam na końcu języka, albo złośliwe takie akurat ulatują z mojej głowy, albo po prostu nie wiem. I trzeba się do tego przyznać. Że się na ten  przykład nie pamięta symbolu Kobaltu tudzież Irydu, ponieważ, albowiem córeczko mamusia z chemii miała yhm, yhm, mierny. 

Lubię za to swoje łącza neuronalne zmuszać do roboty w inny sposób. Bo że trzeba, to wiem. Na starość będzie jak znalazł. Może potomni kiedyś powiedzą, żem bardzo stara, ale bystra jeszcze i na umyśle całkiem, całkiem...
No to się ćwiczę. Obserwuję sobie ludzi i wymyślam im historie życia, dopowiadam resztę do zasłyszanego skrawka rozmowy, albo wyobrażam sobie, o czym rozmawiają.
Jadę w korku na przykład. W lusterku widzę samochód za mną, a w nim mężczyznę i nastoletniego chłopca. Uśmiechnięci rozmawiają ze sobą. Może właśnie ojciec uświadamia syna w kwestiach damsko- męskich? I rozanielony opowiada o Beacie, swojej pierwszej miłości?

Albo taka sytuacja na parkingu. Ja znowu w samochodzie. Czekam na męża. Przede mną stoi samochód marki wielkiej i wypasionej, obok niego para. Facet typ ABS, czyli Absolutny Brak Szyi, dziewczyna- anorektyczna superlaska w super miniówce. Kłócą się strasznie. Nic nie słyszę oczywiście, dzięki czemu mogę ćwiczyć moje łącza.



- Miałeś być tu już pół godziny temu do cholery!
- Przestań się wydzierać kobieto. Daj te klucze i wsiadaj do samochodu!
- Gdzie byłeś?
- Dawaj  te klucze!
- Gdzie byłeś ja się pytam
- O co ci kurwa znowu chodzi? Zawsze to samo. Gdzie byłeś i gdzie byłeś. Dawaj klucze! Zimno jest.
- Teraz to zimno jest. Pół godziny tu stoję i trzęsę dupą. Z kim gadałeś przez ten pieprzony telefon!!
-Z matką! Dawaj te klucze  

I tak dalej...
Takie mam widzicie intelektualne uciechy. 
Zbieram więc sobie takie różne obserwacje, historie, dialogi i dbam w ten oto sposób o moją pogodną starość.

Pobyt nad morzem i moje codzienne spacery z kijkami to doskonałe źródło inspiracji. Ludzie przyjeżdżają do sanatorium, robią kilometry  po plaży i opowiadają współkuracjuszom historie swojego życia. Ja wcale nie podsłuchuję. Zwyczajnie idę sobie z kijkami i mijam te skrawki opowieści.
A neurony nie śpią. Neurony pracują. 
O każdym życiu można opowiedzieć. Ilu ludzi, tyle historii. Każda rodzina ma swoje opowieści, tajemnice, ważne wydarzenia. I z tych historii można czerpać garściami.



 

 



Kiedyś Renata, moja mentorka i przyjaciółka opowiedziała mi historię swojej babci Ani. Jej życie obfitowało w dramatyczne i niewyobrażalnie trudne momenty, a mimo to, pod koniec życia babcia Ania z zachwytem w głosie mówiła, że miała takie dobre życie. Zuch Babcia Ania.

Życie warte opisania. Każde życie jest warte opisania. Lubię zbierać historie życia i je opisywać. 

                                                          HALINA


Każda chyba rodzina posiada zestaw imion, których się nowo narodzonym w familii dzieciom nie daje. A bo była kiedyś we wsi taka jedna, a bo to się kojarzy z jakimś dramatycznym wydarzeniem, a czasami takie imię to klątwa i pech na całe życie dla człowieka. Po prostu nie i koniec!
W mojej rodzinie to Katarzyna.

 Chodziła kiedyś po wsi głupia Kaśka od Adamczyków- opowiadała moja babcia- i śpiewała sprośne piosenki.  Śmiała się przy tym rubasznie i podnosiła spódnicę po samą brodę, pokazując chłopakom swoje wdzięki.  Bozia jej mądrości poskąpiła i nie wiadomo za jakie grzechy rodziców taką Kaśką pokarała. Bo że nagrzeszyli, to pewne. No to potem wstydzić się musieli.
A mojej mamie Katarzyna się podobała. Imię, bo tej od Adamczyków nie znała. Nosząc mnie pod sercem upierała się, że albo Krzysiu, albo Kasia.
Babcia załamywała ręce i rwała włosy z głowy. W dzień lamentowała, a nocami żarliwie szeptała w ucho najświętszej panienki i wznosiła oczy ku górom, w niebie szukając ratunku. Modlitwy zostały widać wysłuchane, bo Katarzyna mam na drugie. Chociaż mama tak marzyła o Kaśce na pierwsze…

No i Halina.
Jedna w rodzinie jest i wystarczy  na kilka kolejnych pokoleń.
 Barwna, figlarna ciotka Halina. Hulała i bawiła się całe życie, z każdego dnia i wydarzenia wyciskała ostatnią kroplę nektaru i spijała go, robiąc ze swoich umalowanych na czerwono ust zmysłowy dziubek.
- Dopóki oczka się świecą, a biodra falują, żyć się chce- mówiła jeszcze  na łożu śmierci do swoich trzech wnuczek, zanim zamknęła powieki na zawsze, gasząc tym samym światło.
Młoda Halina była ponoć soczysta, jędrna i do schrupania. Byli szczęśliwcy, którzy posmakowali tej słodyczy, bo Halina czasami dawała się chrupnąć…
Ale o tym za chwilę.
Jej warkocz w kolorze zboża sięgał do zapierających dech pośladków, biodra podobno kołysały się na wschód, zachód, północ i południe, nawet, kiedy Halina spała, ale znakiem rozpoznawczym Haliny i tak były…cycki.
Te, opowiadali towarzysze młodzieńczych lat Haliny, wyłaziły spod każdej bluzki. Jak nie górą, to dołem, ostatecznie czmychały  bokiem.  Nie mieściły się nawet w ruskich biustonoszach, po które ciotka w późniejszych latach ruszała do naszych sąsiadów.
Bardzo szybko zrozumiała i doceniła siłę rażenia swych klejnotów. Bez kompleksów, ba, dumna i zawsze strojna kroczyła wiejskimi drogami,  opędzając się raz po raz od Stasiów, Jasiów i Romków.
Krągłości Haliny sprawiały, że testosteron rozsadzał i rwał portki chłopakom z wielu okolicznych wsi. Tańce godowe na potańcówkach zawsze kończyły się obitymi mordami i utratą honoru przez jakiegoś nieszczęśnika, który o świcie lizał rany i z podkulonym ogonem wracał do swojej chałupy z niezaspokojoną erotyczną potrzebą i poczuciem dojmującej porażki.
Żyzna, lubelska  ziemia, po której stąpała Halina rodziła obficie i tak też było tego pamiętnego roku. Chłopi tęsknie upatrywali końca żniw i szykowali już gardła na dożynkową wódkę. Umęczone robotą i upałem kobiety rozpinały kolejne guziki swoich lnianych koszul i coraz wyżej podciągały kuse spódnice. Wietrzyły spocone uda i łona.
Kowalikowa nie rozpinała i nie wietrzyła.  Śpieszyła się. Snopki jeszcze nie powiązane, a tu kolejny dzieciak lada dzień na ten świat wymyśli sobie przyjść. Brzuch ciężki i nisko jakoś, znak, że poród tuż, tuż, choć go dopiero po pełni księżyca upatrywała. Zawiązała mocniej szmatę pod brzuchem, zacisnęła krocze i schyliła się po kolejny snopek. Wody płodowe,  jakby nic sobie z tych kowalikowych zabiegów nie robiąc, popłynęły wtedy ciurkiem po jej opuchniętych i podrapanych nogach.
Żniwujące kobiety porzuciły sznurki i sierpy, umościły rodzącej  legowisko  i wspierały dobrym słowem, jak umiały najlepiej. Stękała i parła biedaczka aż do zmroku, a dzieciak jakoś urodzić się nie mógł. W końcu kobiety uradziły, żeby posłać po starą Wołochową, która niejednej rodzącej cierpienia skróciła, a i nawet  życie uratowała.
Po ratunek dla Kowalikowej, przez pole i zagajnik, ile sił w płucach i nogach pobiegła Halina. Zdyszana, zaróżowiona od przejęcia i wysiłku, z rozwianym warkoczem, którego koniec podniecająco muskał rowek między pośladkami, stanęła już po chwili w drzwiach wołochowej chałupy.
  I wtedy właśnie Halina poznała Heńka
Zamiast starej akuszerki bowiem, w izbie zastała mężczyznę w garniturze. Elegancik rozdziawił tylko szeroko gębę i nie mogąc wykrztusić słowa, stał nieruchomo, przytrzymując się poręczy krzesła. Odurzony widokiem falujących, nie trzymanych w ryzach przez kusy gorset cycków Haliny, zachwiał się lekko i byłby pewnie padł do stóp tej chodzącej obietnicy seksualnych rozkoszy,  gdyby nie Wołochowa.
Stara wróciła właśnie z wychodka, a usłyszawszy o rodzącej w polu Kowalikowej, chwyciła jakiś tobołek i wybiegła z chałupy. Przez zagajnik i pole biegła Wołochowa, za nią Halina, a za Haliną wciąż jeszcze odurzony Heniek. Kiedy dobiegli do celu, rodząca drąc się niczym zarzynane zwierzę, wydawała właśnie na świat Stefanka, swojego siódmego syna.
Nikt nie wiedział, co Heniek z miasta, ten w garniturze robił tamtego dnia u wiejskiej akuszerki. Ona sama milczała jak grób w tej sprawie. Czasami tylko zagadnięta przez ciekawskiego rozmówcę, kiwając głową powtarzała:
- Co te głupie baby widzą w tym Heńku? Co one w nim widzą?
O jakich głupich babach mówiła Wołochowa, Halina nie chciała wiedzieć. Heniek z miasta podobał jej się jak żaden z lokalnych adoratorów, a do tego niczym samiec w rui biegał za nią przez kolejne miesiące. Aż sobie wybiegał.  Najpierw  syna Artka, potem ślub i huczne weselisko.  Dokładnie w takiej kolejności, co spowodowało wzmożony przepływ babcinych  zdrowasiek z ziemskiego padołu do nieba.




Druga część opowiadania jutro. Nie chcę Was zamęczyć, a opowiadanie jest dosyć długie. I pikantne. Napisałam je kiedyś, kiedy odwiedziła mnie wena.

                                                                Do jutra
                                                                   Asia

1 komentarz:

  1. Muszę przyznać, że znalazłaś idealny sposób na ożywianie neuronów.
    A to stwierdzenie - "Dopóki oczka się świecą, a biodra falują, żyć się chce" - warte zapamiętania i celebrowania.
    Historia Hanki bardzo ciekawa. Czekam na 2 część opowieści.
    Pozdrawiam ciepło:)

    OdpowiedzUsuń